Dobrobyt na koniec historii

Najbardziej popularnym, powszechnie używanym wskaźnikiem opisującym dobrobyt i poziom cywilizacyjny danego kraju, jest produkt krajowy brutto na osobę, PKB per capita. Jest to suma wartości wszystkich dóbr i usług wyprodukowanych w danym kraju w ciągu roku, podzielona przez liczbę jego mieszkańców. Jest to wskaźnik bardzo wygodny, łatwy do obliczenia i stosowania, ale i nie pozbawiony bynajmniej wad. PKB per capita mierzy przykładowo wielkość gospodarki, ale już nie jej jakość. Kraje obdarzone ponadprzeciętną ilością surowców naturalnych, mogą zatem poprzez rabunkową eksploatację tych złóż podnieść czasowo, nawet na kilka pokoleń, do momentu wyczerpania zasobów, swój PKB ponad „naturalny” dla siebie, taki jakby miały bez tych surowców, poziom. Jednak faktyczny dobrobyt i stan cywilizacji w takim kraju, jest zazwyczaj znacznie niższy, niżby na to wskazywała sama wysokość PKB per capita. Kiedy w 2022 roku wojska Putina wtargnęły na terytorium Ukrainy, moskiewscy żołnierze zasłynęli nie tyle swoimi bardzo wątpliwymi umiejętnościami bojowymi, ale masowymi grabieżami ukraińskiego mienia, bo takiego dobrobytu w postaci bieżącej wody, spłukiwanych toalet, pralek i zmywarek, czy choćby asfaltowych dróg i lamp ulicznych, mimo że pod względem PKB per capita, Rosja przewyższa Ukrainę ponad dwukrotnie, nigdy oni na oczy nie widzieli.  Rosyjskie bowiem dochody z eksploatacji węglowodorów, stanowiące największy wkład w moskiewski PKB, są bowiem praktycznie całkowicie zawłaszczane przez rządzącą klikę i do przeciętnego Rosjanina z prowincji w żadnej postaci nie docierają.

Pamiętając o tym zastrzeżeniu, przystąpimy teraz do analizy poziomu cywilizacyjnego państw świata, w oparciu o ich PKB per capita. Liczy się tu zarówno jego bezwzględna wysokość w porównaniu z innymi krajami, jak i dynamika, to, czy rośnie on, czy spada.

Dynamikę tę prawie zawsze podaje się w procentach od wartości pierwotnej. Za tą manierą kryje się założenie, że wzrost PKB, podobnie jak zmiany liczebności populacji myszy w przyrodzie, ma charakter wykładniczy. Tak jak myszy rodzą kolejne myszy, tak samo pieniądz rodzi pieniądz i podwaja on wykładniczo swoją liczebność w stałych odstępach czasu. To założenie, nawet w biologii, jest spełnione jednak tylko częściowo.

W świecie natury wzrost wykładniczy hamowany jest bowiem przez mechanizmy konkurencji międzyosobniczej i przekształca się w tzw. wzrost logistyczny. Po przekroczeniu pewnego progu, liczebność populacji przyrasta stopniowo coraz wolniej, aż w końcu wyhamowuje na asymptocie, zwanej pojemnością środowiska (K).

W ekonomii jest podobnie. W miarę, jak kapitału w gospodarce jest coraz więcej, jego cena spada i w końcu inwestycje kapitałowe przestają się opłacać. Wzrost gospodarczy zaczyna się opierać nie na kapitale, ale na kwalifikacjach siły roboczej, zdolności pracowników do innowacji i kreowania nowych, bardziej wydajnych, metod produkcyjnych i organizacyjnych. Ponieważ jednak istnieje górna, fizjologiczna, granica ilości procesów, jakie może kontrolować jeden pracownik, istnieje też górna granica wypracowywanego przez niego PKB. Przyrost PKB zatem logistycznie zwalnia, by docelowo zatrzymać się na granicy „pojemności środowiska”, zwanej też niefortunnie, „pułapką średniego dochodu”. Niefortunnie, ponieważ wysokość owego „średniego dochodu” zależy od jakości rządów i może się bardzo różnić w różnych krajach. Kraje, wolnorynkowe i praworządne mają tą pułapkę ustawioną dużo wyżej, niż skorumpowane i nieudolne, nie mówiąc już o komunistycznych dyktaturach.

Dynamikę PKB opisują więc dwa parametry. Średnie roczne tempo wzrostu w procentach – r, oraz „pojemność środowiska” – wartość docelowa K do której wysokość PKB pc asymptotycznie dąży. Dla wielu krajów na świecie, szczególnie tych najbardziej rozwiniętych, te parametry wzrostu gospodarczego, nie zmieniły się od ponad siedemdziesięciu lat. Chociaż sam PKB wzrósł w tym czasie nawet wielokrotnie, to jego dynamika przemieszcza się nadal tą samą trajektorią co w roku 1950 i dąży do tego samego, co wtedy, atraktora. Dotarcie do tej pułapki średniego dochodu, oznacza ostateczne wyczerpanie wzrostu w danych warunkach społecznych i ustrojowych. W celu osiągnięcia dalszego postępu na tym polu potrzebne są radykalne zmiany ustroju.

W naszej części Europy, w tym w Polsce, taka duża zmiana zaszła w momencie upadku komunizmu około roku 1990. W jej wyniku w Polsce tempo wzrostu r spadło z 8,6% do 5,4% rocznie, natomiast granica K zwiększyła się niebotycznie, prawie sześciokrotnie. Pomimo tego, że ustrój gospodarczy w Polsce nadal nie jest optymalny, to i tak jest znacznie bardziej do optymalnego zbliżony, niż był w czasach PRL.

Każdy krok w stronę tego optymalnego dla pomnażania kapitału ustroju, skutkuje zatem podniesieniem asymptoty K. Kiedy jednak kraj osiąga już owe ustrojowe optimum, jego asymptota K, zatem i docelowo również PKB, stabilizuje się ostatecznie na jakiejś, nawet i wysokiej, ale skończonej wartości i układ dochodzi tym samym do swoistego końca historii, przynajmniej historii gospodarczej. Społeczeństwo wchodzi w stan stabilny, w którym zarówno liczebność populacji, jak i wytwarzany przez nią PKB pozostaje stały. Stan, który autor niniejszego eseju nazwał przy innej okazji pułapką logistyczną.

Na poniższym wykresie pokazano parametry wzrostu, zarówno tempo r na osi poziomej, jak i pułapkę średniego dochodu K na osi pionowej, dla wybranych krajów na świecie. Od razu należy zastrzec, że dane te z pewnością obarczone są sporym błędem. Rzeczywista dynamika PKB często odbiega, nawet bardzo daleko, od wyidealizowanego modelu logistycznego, jest bowiem zaburzana przez różne drugorzędne zjawiska i chwilowe perturbacje. Szczególnie dzieje się tak w przypadku, o czym już była mowa, krajów surowcowych, których PKB mało zależy od jakości rządu i form ustrojowych, ale przede wszystkim od koniunktury i światowych cen surowców. Dodatkowo, dopóki PKB pc danego kraju nie przekroczy połowy „pojemności środowiska” (K/2) dopóty krzywa logistyczna nie różni się wyraźnie od krzywej wykładniczej i efekt hamowania logistycznego nie jest jeszcze widoczny. Oszacowanie wysokości asymptoty K może być wtedy obarczone sporym błędem czysto obliczeniowym. Niemniej, mimo tych wyzwań i tak można zauważyć pewne regularności.

Widzimy że omawiane zmienne r i K nie są bynajmniej od siebie niezależne i przedstawiające poszczególne kraje punkty na wykresie, układają się wzdłuż pewnych prostych, swoistych „ciągów głównych”. Im szybszy jest wzrost gospodarczy, tym przeważnie krócej trwa i szybko też, na niskim poziomie K, w pułapce bardzo średniego dochodu,się kończy.

Ciąg główny opisany jako „Zachód” grupuje rozwinięte kraje zachodnioeuropejskie, oraz anglosaskie, jak USA, czy Kanada. Do tej grupy należałyby też europejskie państwa postkomunistyczne, w tym Polska, które jednak pominięto ze względu na znacznie wyższy poziom błędu w szacowaniu ich parametrów. Wśród krajów z grupy zachodniej zaznaczono kraje „południa”, takie jak Hiszpania, czy Grecja, które mają zauważalnie gorszy parametr wzrostu K, niż kraje anglosaskie, skandynawskie, czy niemieckojęzyczne

Nie wszystkie kraje należą jednak do tego zachodniego ciągu głównego. Istnieje też ciąg krajów dalekowschodnich, wyraźnie bardziej stromo nachylony niż ciąg krajów zachodnich. Przy tej samej asymptocie K kraje dalekowschodnie są w stanie osiągnąć ją dużo szybciej, mając zdecydowanie wyższe tempo wzrostu r, niż kraje zachodnie. Ewenementem jest Singapur, któremu udaje się łączyć stosunkowo szybkie tempo wzrostu r z bardzo wysoką, wyższą o połowę w stosunku do tego, jaka „powinna być”, asymptotą K. Ta cecha występuje również, chociaż w znacznie słabszym stopniu, w USA.

Istnienie podobnej liniowej zależności pomiędzy tempem wzrostu, a docelową asymptotą wynika wprost z modelu logistycznego. Problem jednak w tym, że model przewiduje zależność wprost proporcjonalną, czyli im większe r, tym większe K, podczas gdy z pomiarów wychodzi nam zależność odwrotnie proporcjonalna. Im większe r tym mniejsze K.

Różnice w tempie wzrostu r jest stosunkowo łatwo wytłumaczyć. Inwestorzy oczekują bowiem zwrotu ze swoich inwestycji, a czas oczekiwania na ten zwrot, zależy wprost od stopy zysku. Im jest ona wyższa, tym krócej na ów zwrot trzeba czekać. W kraju dobrze rządzonym, o stabilnych, przewidywalnych instytucjach, takim jak USA, czy Szwajcaria, można czekać nawet bardzo długo i tym samym zadowolić się niższą stopą zwrotu. Jednak w krajach dzikich, skorumpowanych, socjalistycznych i niestabilnych, ryzyko że nagle jakiś patriotyczny, suwerenny reżim ludowo-narodowy zarządzi konfiskatę, „udomowienie”, czy nacjonalizację naszej inwestycji, albo spodoba się ona jakiemuś zaprzyjaźnionemu z władzą gangsterowi, jest znaczące i dopuszczalny czas oczekiwania na zwrot z inwestycji jest znacznie krótszy. Aby zatem dany biznes mógł w ogóle dojść do skutku, musi on, przy krótkim zakładanym czasie zwrotu, dawać wyraźnie wyższy zysk. Ponieważ zaś zawsze potencjalnych biznesów o niższej stopie zwrotu, jest dużo więcej niż tych o stopie wyższej, w gospodarce dominować będą te pierwsze i średnia stopa zwrotu będzie zawsze bliska najniższej możliwej w danym ustroju, czyli dla danego czasu oczekiwania na zwrot, jaki ten ustrój generuje.

Im zatem kraj jest lepiej rządzony, im jest bardziej wolnorynkowy i praworządny, tym bardziej uwzględniany w tzw. analizie NPV, czas zwrotu z inwestycji jest dłuższy i tym samym średnia stopa zwrotu, a zatem i dynamika PKB, niższa. W gospodarce idealnie wolnorynkowej, o czasie oczekiwania na zwrot dążącym do nieskończoności, minimalna stopa zwrotu z inwestycji zrównuje się z tzw. stopą dyskonta, czyli jest równa kosztowi kapitału użytego w danej inwestycji

Ponieważ jednak, jak już wspomniano, możliwych biznesów o niższej stopie zwrotu jest dużo więcej niż tych o wysokiej, zatem wzrost w gospodarce wolnorynkowej, chociaż wolniejszy niż w krajach zacofanych, trwa dużo dłużej i osiąga dużo wyższą asymptotę K. Pułapka średniego dochodu w gospodarce wolnorynkowej jest już pułapką logistyczną wysokiego dochodu.

W zapisie ilościowym, model logistyczny przewiduje zależność K=r/c, gdzie c jest pewną stałą, w ekologii określającą natężenie konkurencji wewnątrzgatunkowej o potrzebne do reprodukcji zasoby. Im c jest wyższe, czyli im osobniki w populacji silniej między sobą konkurują, tym ich docelowa liczebność K przy danym r jest niższa. W naszej analogii ekonomicznej odpowiednikiem konkurujących o zasoby osobników jest konkurujący kapitał, bo to on się w naszym modelu pomnaża. Aby wyjaśnić obserwowaną, odwrotnie proporcjonalną zależność K(r), musimy więc przyjąć, że, wraz ze wzrostem poziomu wolnorynkowości, wzajemna konkurencja między kapitałem, czyli współczynnik c, musi spadać szybciej niż średnia stopa zwrotu r.

Zwykle uważa się, że to inwestorzy konkurują o kapitał, jednak z punktu widzenia samego kapitału, jest na odwrót. Aby się rozmnożyć, kapitał, podobnie jak populacja słowików, potrzebuje konkretnych zasobów. Siła konkurencji c w naszym modelu ma wymiar osoby/pieniądze, zatem zasobem, o który kapitał konkuruje między sobą są …ludzie, a właściwie ich praca, którą trzeba w pomnażanie kapitału włożyć. Im więcej wolnego rynku, tym mniej ludzkiego wysiłku do budowy zamożności potrzeba, tym więcej procesów może nadzorować jeden pracownik i natężenie konkurencji między kapitałem o pracę jest mniejsze. Przeciętny pracownik wytwarza więcej PKB i jego zarobki tez są proporcjonalnie większe. Istnienie więcej, niż jednego ciągu głównego, oznacza też, że istotne są tu również różnice kulturowe. W krajach Dalekiego Wschodu, wraz z polepszaniem ustroju, konkurencja między kapitałem maleje szybciej niż w krajach Zachodu. Fenomen ten na pewno wart jest bliższych badań, które jednak wykraczają poza ramy niniejszego eseju.

Poziom zatem pułapki średniego dochodu, asymptoty K do której dąży PKB per capita w danym kraju zależy od jakości rządów. Aby, tak samo jak PKB, również jakość rządów opisać w sposób ścisły, ilościowy, wykorzystamy, obliczany co roku dla poszczególnych krajów przez amerykańską fundację Heritage, tzw. Index of Economic Freedom (IEF). Wbrew swojej nazwie, ocenia on raczej nie poziom wolności gospodarczej, a właśnie poziom sprawności, kompetencji i uczciwości rządów, chociaż oczywiście to pierwsze wynika z tego drugiego. Wskaźnik IEF składa się z dwunastu części, które opisują różne aspekty wpływu aparatu państwowego na gospodarkę, np. wolność handlu, poziom korupcji, wolność transferów finansowych, etc. Zbadamy teraz, czy istnieje jakaś korelacja pomiędzy poszczególnymi składowymi tego wskaźnika, a poziomem pułapki średniego dochodu w danym kraju. Wynik przedstawiono na wykresie. Uwzględniono tylko korelacje istotne statystycznie, czyli takie, dla których prawdopodobieństwo, że pojawią się przypadkowo, jest mniejsze niż 1%.

Zgodnie z naszymi przypuszczeniami, faktycznie istnieje korelacja pomiędzy docelowym poziomem dobrobytu K z jednej strony, a zarówno wskaźnikiem IEF jako całością, jak i większością jego części składowych, z drugiej. Większością, ale bynajmniej nie wszystkimi. Wysokość wydatków rządowych i jakość finansów publicznych (poziom deficytu i zadłużenia) nie mają, jak się okazuje, dla dobrobytu żadnego znaczenia, natomiast, co na pewno jest wielkim zaskoczeniem, dobrobyt z obciążeniem podatkowym ma korelację ujemną. Im wyższe podatki, tym większy dobrobyt. Oczywiście nie oznacza to, jak w tym miejscu chętnie zakrzyknęliby lewacy, że podatki kreują dobrobyt, a jedynie że wykreowanie tego dobrobytu wymaga sprawnych, kompetentnych i przejrzystych instytucji, np. sądów. Instytucji o wysokiej jakości. A wysoka jakość, no cóż, musi kosztować, zatem i podatki też muszą być stosunkowo wysokie, co się jednak per saldo znakomicie opłaca.

Uważni Czytelnicy zauważyli jednak na pewno w tym miejscu pewną niespójność. Wszak autor napisał już, że parametry pułapki średniego dochodu w niektórych krajach są stałe od ponad 70 lat, podczas, gdy IEF jest obliczony tylko dla jednego konkretnego (2023) roku. Korelacja jednak, mimo tego, jest bardzo silna. Odpowiadają za to dwa zjawiska. Po pierwsze te składowe IEF, które mają dla dobrobytu znaczenie, zwyczajnie nie zmieniały się w przedmiotowych krajach znacząco w tym okresie, także w czasach, kiedy jeszcze IEF nie był w ogóle obliczany. Drugi przypadek, który dotyczy m in Wietnamu, jest bardziej interesujący. Parametry wzrostu w Wietnamie są stałe mniej więcej od 1980 roku, a przy tym bardzo wysokie, na poziomie Tajwanu. Jednak sam IEF bynajmniej stały nie był. W latach 1995-2023 wzrósł on z 40 pkt do ponad 60, w tym tak istotne parametry, jak ochrona własności prywatnej (w kraju komunistycznym!) z 10 do 50 pkt, a wolność od korupcji z 10 do 40. Wychodzi więc na to, że władze Wietnamu podnoszą swój IEF krokowo, wyprzedzając stale wzrost gospodarczy i docelowo Wietnam dojdzie z poziomem wolnego rynku do poziomu Tajwanu.

W porównaniu z oryginalnym rankingiem Heritage, w naszej skorygowanej wersji, najbardziej (ponad 10 pkt) straciły kraje afrykańskie, oraz Iran, Wenezuela, Tadżykistan i Turkmenistan. Zyskały zaś kraje europejskie, Australia i USA. Wśród krajów, wg klasyfikacji IEF, „wolnych”, czyli mających ponad 80 pkt, znajdziemy teraz na pierwszym miejscu Szwajcarię, wszystkie kraje skandynawskie, wszystkie kraje anglosaskie, oraz Austrię, Holandię, Luksemburg, Estonię i Singapur, jedyny w tym gronie kraj niezachodni. Wypadł bowiem z tej grupy, chociaż stracił tylko 2,4 pkt, Tajwan. Dziewięć wskaźników IEF tworzy swoistą dziewięciowymiarową przestrzeń fazową, w których poszczególne kraje można umieścić jako punkty. Punkty te grupują się w czterech oddzielnych grupach – klastrach. Kraje z danego klastra znajdują się w tej przetrzeni bliżej swoich towarzyszy, niż jakiegokolwiek kraju z klastra sąsiadującego. Współrzędne tych klastrów pokazano w formie wykresu radarowego:

Widać na nim, że oprócz krajów upadłych, takich jak Iran czy Wenezuela, które wszystkie dziewięć parametrów mają tak samo złych, główne różnice pomiędzy pozostałymi trzema klastrami dotyczą ochrony własności prywatnej, sprawności sądownictwa i poziomu korupcji „Goverment’s Integrity”.

Przestrzeni 9D nie da się łatwo przedstawić w dwóch wymiarach, takie rzutowanie zawsze będzie mniej lub bardziej zniekształcone. Niemniej podjęto taką próbę pokazania omawianej przestrzeni fazowej w formacie 2D. Na wykresie widoczny jest omówiony wyżej podział na klastry.  Wyróżniono kraje anglosaskie, skandynawskie z dołączoną Szwajcarią, oraz „ciąg dalekowschodni”. Dodatkowo zaznaczono kraje tzw. grupy BRICS, zwykle duże i ludne, ale jak widać, fatalnie zarządzane. Z tej grupy Indie, Brazylia i RPA należą jeszcze do klastra „aspirującego”, podczas gdy Chiny i Rosja to kraje zdecydowanie zacofane. Dołączenie do BRICS, Iranu, o czym się od jakiegoś czasu słyszy, przedstawiciela klastra „upadłych” bynajmniej poziomu BRICS nie podniesie. Wbrew niektórym popularnym poglądom, BRICS to zatem zacofana i prymitywna przeszłość, a nie przyszłość.

Wykonanie dwuwymiarowego przekroju przestrzeni dziewięciowymiarowej, tak aby odległości między punktami były możliwie zbliżone do rzeczywistych, jak już wspomniano, nie może obyć się bez błędów. Zwłaszcza jeżeli punktów – państw jest dużo. W celu zwiększenia dokładności wykonano zatem podobny wykres tylko dla Europy.

Jak widać, nie ma w Europie krajów upadłych, a do zacofanych należą tylko Rosja, Białoruś i Mołdawia, oraz Ukraina gdyby była sklasyfikowana.

Najbliższymi sąsiadami Polski w tej przestrzeni fazowej, czyli krajami najbardziej do niej podobnymi pod względem ustrojowym i gospodarczym są obecnie w kolejności Węgry, Chorwacja, Słowacja i Gruzja, co z resztą pokazuje wykres.

Cały powyższy wywód został skonstruowany w oparciu o założenie, że po usunięciu trzech zbędnych składowych IEF, wszystkie dziewięć pozostałych ma taką sama wartość dla wyniku, czyli dla poziomu asymptoty K. Nie do końca to założenie jest spełnione. Oprócz samej siły korelacji, ważna też bowiem jest jej czułość. Co z tego, że korelacja wynosi nawet i 100%, skoro zmiana danego parametru dziesięciokrotnie spowoduje zmianę poziomu dobrobytu tylko o jakiś ułamek procenta? Które zatem z tych dziewięciu składowych są dla dobrobytu najważniejsze? W celu odpowiedzi na to pytanie przypiszemy teraz im odpowiednie wagi i zbadamy, przy jakiej kombinacji tych wag, korelacja całkowitego IEF z dobrobytem osiąga swoje maksimum. Wynik obliczeń przedstawia poniższy wykres.

Jak się okazuje z dwunastu pierwotnych części IEF, faktyczny zauważalny wpływ na poziom pułapki średniego dochodu ma raptem cztery, a i to nierównomiernie. Wolność od korupcji ma wagę równą 9%, ochrona prawa własności 13%, a wolność prowadzenia biznesu, 27%. Największy wpływ, ponad połowę całości, ma jednak wolność handlu. Nie ma się zatem co dziwić, że na pierwszym wykresie Singapur, mający najwyższy wskaźnik „trade freedom” na świecie, wyskoczył aż tak bardzo poza skalę. Niestety nie da się jednak w ten sposób wytłumaczyć anomalii dla USA, których gospodarka jest stosunkowo, jak na kraj rozwinięty, protekcjonistyczna.

To jednak, że dla samej wysokości docelowego PKB per capita, realne znaczenie mają tylko cztery wskaźniki, nie pozwala na lekceważenie pozostałych pięciu. Chociaż nie wpływają one znacząco na wielkość gospodarki mierzonej wysokością PKB, to jednak, jak już była o tym mowa, wpływają one na jej jakość, co dla poziomu życia w danym kraju, o czym można się naocznie przekonać porównując Rosję z Ukrainą, również ma olbrzymie znaczenie.

Przyszłość świata jest zatem zdeterminowana. W miarę jak poszczególne, początkowo najbardziej zacofane, kraje będą dochodzić do swoich pułapek średniego rozwoju i grzęznąć w stagnacji, podczas gdy kraje bardziej cywilizowane będą się nadal bogacić, w tych pierwszych zacznie narastać presja społeczna na przeprowadzenie niezbędnych reform podwyższających poziom asymptoty K. Ten proces może mieć nawet bardzo burzliwy przebieg, co możemy obecnie obserwować na Ukrainie. Rządzące w takich zacofanych krajach skorumpowane i niekompetentne elity, bez wątpienia będą się przed podjęciem zmian wzdragać, próbując wszystkich dostępnych alternatyw, nawet z „małą zwycięską wojenką włącznie, co właśnie widzimy w przypadku Rosji. Wcześniej, czy później, zmiany te jednak nastąpią. Wszystkie kraje na świecie stopniowo będą dążyć do tego samego atraktora ustrojowego i upodabniać się coraz bardziej do Szwajcarii i krajów skandynawskich, które obecnie najbliżej tego optimum ustrojowego się znajdują. W tej globalizacji poszczególne społeczeństwa będą się unifikować gospodarczo, społecznie i w konsekwencji także kulturowo. Różnice pozostaną, co najwyżej, na poziomie folklorystycznym. Co jednak, kiedy jakiś kraj, zamiast uczestniczyć w tym procesie, zdecyduje się jednak mu oprzeć i postawi na politykę suwerenną, niepodległościową, godnościową, pozostając przy nieefektywnych rozwiązaniach ustrojowych utrzymując swoich obywateli w nędzy, na co szczególnie narażone są kraje surowcowe, jak Rosja?

Wtedy włączy się kolejny mechanizm. Jak już to opisano, im lepszy, bardziej wolnorynkowy ustrój, tym mniejszych wymaga nakładów pracy na jednostkę kapitału. Nigdy jednak to zapotrzebowanie nie spada do zera. Już teraz w najbogatszych krajach na świecie narasta deficyt pracowników, a proces ten będzie się tylko nasilał i obejmował kolejne obszary ziemskiego globu. W rezultacie mieszkańcy krajów suwerennych i antyglobalistycznych, nie chcąc patriotycznie klepać biedy u siebie, bez problemu poszukają swojego miejsca do życia i pracy w krajach o wyższym poziomie pułapki średniego dochodu, co już teraz możemy obserwować w Rosji i na Ukrainie, gdzie ten proces wyludniania już się rozpoczął. Kraje suwerenne nie utworzą zatem żadnego „alternatywnego bieguna”, jak deklarują to obecnie reżimy w Rosji i Chinach, tylko zamienią się w końcu w Dzikie Pola, gdzie wilcy będą wyli na ruinach dawnych miast, a białe niedźwiedzie spacerować po dawnych ulicach. Docelowo istnieje tylko możliwość wyboru pomiędzy globalistycznym odpowiednikiem Szwajcarii, czy Szwecji, a rezerwatem wtórnie zdziczałej przyrody. Tertium non datur.

Zaufanie jest dobre, kontrola gorsza

Żaden twórca kultury nie opisał czasów PRL trafniej i dokładniej, niż reżyser Stanisław Bareja. W takich filmach, jak „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”, „Miś”, czy „Alternatywy 4”, pokazał on polski komunizm w sposób znacznie bardziej przenikliwy i dogłębny niż nawet najbardziej sążniste rozprawy uczonych historyków. Wyczyn ten jest tym bardziej godny uznania, że Bareja nie tylko potrafił jakoś wyprowadzić w pole komunistyczną cenzurę, ale i sam, żyjąc w PRL, potrafił się od niego mentalnie odciąć i spojrzeć na ówczesną Polskę niejako „z zewnątrz”, co zawsze jest bardzo trudnym zadaniem. Zarówno pierwsza, jak i druga operacja skończyła się jednak pełnym sukcesem i dzisiaj dysponujemy znakomitą, a przy tym bardzo atrakcyjną w odbiorze, analizą społeczeństwa tamtej epoki.

Widzowie oglądający filmy Barei najczęściej zapamiętują z nich błyskotliwe dialogi i tak zwane „memy”. Kwestie takie jak: „To pijak i złodziej, bo każdy pijak to złodziej”, „klient w krawacie jest mniej awanturujący się”, „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?” czy „cegłę się wywozi, kradnie się!”, złotymi zgłoskami zapisały się w historii polskiej kultury. Twórczość Barei ma jednak wiele warstw i znaczeń i, szczególnie po wielokrotnym obejrzeniu jego filmów, można w nich dostrzec znacznie więcej, niż same tylko sztućce przymocowane łańcuchami do stołu w barze mlecznym „Apis”.

Istotą PRL nie były bowiem, wbrew temu co dzisiaj niektórzy usiłują wmawiać, fizyczny terror, prześladowania opozycji, rozruchu, zamieszki, czy bijatyki z milicją. PRL to przede wszystkim wszechobecna szarość, bylejakość, wieczne kolejki do sklepów po wszystko, od mebli po zeszyty szesnastokartkowe w trzy linie, kartki na „wyrób czekoladopodobny w etykiecie zastępczej” i mordercze użeranie się z każdą, nawet najbardziej w krajach normalnych błahą, kwestią życiową. Kraj, w którym nic nie działało tak jak trzeba, wszystko było nieczynne lub zepsute, wszędzie było brudno i zawsze wszystko śmierdziało.

I Bareja doskonale te właściwości PRL potrafił pokazać. Mało tego. Z jego filmów bez trudu można też odczytać, że wszystkie te nonsensy i absurdy, nie wynikają z jakiegoś nieodgadnionego determinizmu dziejowego, czy z rzekomych polskich wad narodowych, ale są prostą konsekwencją ustroju, funkcjonującego modelu społeczno-gospodarczego. Kiedy bohaterowie Barei wyjeżdżają za granicę, to syf dokładnie taki sam, jak krajowy, znajdują też na bratnich Węgrzech. Natomiast w, podległych władzy bezwzględnych kapitalistycznych korporacji, Londynie i Paryżu wkraczają w zupełnie inny świat, gdzie jest czysto, funkcjonalnie, a wszyscy spotkani tambylcy chętnie bohaterom pomagają. Pozostaje nieodgadnioną tajemnicą, jak cenzorzy uwierzyli, że filmy Barei to tylko zabawne komedyjki wyśmiewające polskie wady narodowe.

Wodzenie prlowskiej władzy za nos miało jednak swoje ograniczenia. Chociaż Bareja bardzo dobrze pokazał wszystkie cechy ustroju sprawiedliwości społecznej, to jednak dokończyć diagnozy i wskazać dlaczego ten patriotyczny, niepodległościowy, antyglobalistyczny ustrój tak właśnie wygląda, nie mógł, bo najgłupszy nawet cenzor by na to nie pozwolił. Niniejszym uzupełnimy ten brak.

Dlaczego zatem życie pod władzą globalistów, w ucisku ze strony wielkich międzynarodowych korporacji, gdzie jest nierówność społeczna i trusty i wszechpotężna władza kapitału, jest znacznie łatwiejsze i przyjemniejsze niż będące wieczną udręką życie w kraju prowadzącym politykę od światowych anglosaskich korporacji i niemieckiego rewizjonizmu, niezależną, suwerenną, niepodległościową i godnościową?

Oglądając filmy Barei, uważny widz zwróci uwagę na powtarzający się motyw. Otóż w filmach tych, prawie nikt …nie pracuje. Bohaterowie pierwszo, drugo i trzecioplanowi, owszem w miejscu pracy często przebywają, ale pracą sensu stricto się tam nie zajmują. Nomenklaturowe kierownictwo kręci lewe interesiki, owe tytułowe misie na miarę naszych możliwości, robotnicy na budowie grają w karty pracy, a sprzątaczki w brudnym biurze, czy zapuszczonej łazience oddają się plotkowaniu. Jest to bardzo ważna obserwacja życia w PRL, która znajduje też potwierdzenie w innych źródłach. Np. sławni ówcześnie polscy himalaiści, często wspominali, jak to spędzali na wspinaczce w Tatrach po kilka miesięcy w roku, cały ten czas oficjalnie będąc w pracy. Nic zatem dziwnego, że w PRL nic nie działało, skoro pracownicy gremialnie nie robili tego, co do nich należało. A dlaczego nie robili? Odpowiedź tkwi w znanym ówczesnym powiedzeniu. „Czy się stoi, czy się leży, pensja zawsze się należy”.

Płace w PRL, wypłacane w tzw. „biletach NBP”, dla żartu zwanych „złotówkami”, nie tylko były bowiem, w przeliczeniu na prawdziwe pieniądze, mikroskopijne, ale i praktycznie nie zależały w żaden sposób od wkładu pracy ze strony pracownika. Pracownik, nawet najbardziej obowiązkowy, pracowity i kompetentny, zarabiał, co najwyżej, tylko symbolicznie więcej od największego wałkonia, nieroba i idioty.  Miało to znamienne konsekwencje, które opiszemy teraz matematycznie w języku teorii gier.

Jeżeli pracownik w celu uzyskania jakiejś nagrody (premii, podwyżki) o wysokości b jednostek musi podjąć jakiś wysiłek, choćby tylko przyjść punktualnie do pracy, o wysokości c jednostek, to można się spodziewać, że podejmie go wtedy kiedy

 b>c,

a po podzieleniu tej nierówności stronami przez c

s>1,

gdzie s = b/c jest rentownością takiego działania.

W PRL zwykle warunek ten nie był spełniony i pracownicy, nie mając nadziei na jakąś sensowną nagrodę b, optymalizowali swoją wypłatę w tej grze minimalizując swój wkład pracy c, co świetnie uchwycił Bareja. Oni udawali że płacą, to my udawaliśmy że pracujemy. Powszechne „markistwo i lenistwo” wzmacniał i utrwalał dodatkowy mechanizm. Praca jest działaniem zespołowym, a pojedynczy pracownik jest tylko trybikiem, który bez współpracy z innymi trybikami niczego sam nie zdziała. Nawet gdyby jakiemuś ówczesnemu pracoholikowi przyszła nagła chęć coś zrobić i tak nic by to nie dało wobec powszechnej obstrukcji ze strony kolegów. Każdy pracownik ma zatem do wyboru dwie strategie. Albo tyrać jak głupi, wkładając wysiłek c w nadziei uzyskania nagrody b, licząc jednocześnie, że koledzy też zrobią swoją część danego zadania, co umożliwi tegoż zdania skuteczne ukończenie. Albo, na odwrót, minimalizując swój wkład, podwieźć się na wysiłkach reszty zespołu. Jeżeli ktoś zdecyduje się na pierwszą możliwość, to w momencie kiedy współpracownicy również zrobią swoje, otrzymuje swoją wypłatę o wartości b-c = s-1. Zamiast harować można jednak leżeć do góry brzuchem, licząc na to, że inni odwalą całą robotę. Nie tylko oszczędza się na wysiłku c, ale i można zgarnąć jakąś część nagrody b. Wypłata wynosi wtedy r*b=r*s, gdzie r jest odsetkiem nagrody, który można cwaniacko uzyskać, nie ponosząc przy tym swojego wkładu c

Lecz kiedy na współpracowników liczyć nie można, narobi się tylko taki delikwent jak osioł, a w zamian otrzyma tylko tą część nagrody, której nie zdołali zgarnąć nieuczciwi koledzy – cwaniacy. Czyli (1-r)*b-c = (1-r)*s-1. Wreszcie jest ostatni scenariusz, kiedy wszyscy pracownicy jednakowo sobie leżą a robota stoi. Wszystkie cztery możliwości można zgrupować w tzw. macierzy wypłat. Przez W (od Współpracy) oznaczono uczciwe i rzetelne wykonywanie swoich obowiązków, zaś Z (Zdrada) – opisane wyżej cwaniactwo – symulowanie roboty przy jednoczesnym pobieraniu za nią wynagrodzenia. Decyzje pracownika pokazano w pionie, zaś w poziomie decyzje jego partnerów. Parametr s, jak należy przypomnieć, to rentowność pracy, stosunek wartości wynagrodzenia do włożonego wysiłku s = b/c

 WZ
Ws-1(1-r)*s-1
Zr*s0

Jak widać, aby pracownicy rzetelnie podchodzili do swoich obowiązków, musi być spełniony warunek s>1/(1-r), ostrzejszy, niż samo tylko s>1. Kiedy r = 1, czyli kiedy zdrada umożliwia zagarnięcie całej nagrody bez żadnego wkładu pracy, mamy do czynienia z sytuacją zwaną, niezbyt fortunnie, o czym będzie jeszcze mowa, „dylematem więźnia”. Zdrada jest wtedy zawsze bardziej opłacalna od współpracy, niezależnie od poziomu rentowności s, zatem wszyscy uczestnicy gry zdradzają i wynik gry jest zdeterminowany przez wartość (0;0) w prawej dolnej komórce. Wartość s w PRL zwykle niewiele, jeżeli w ogóle, przekraczała 1, zatem nawet niewielka wartość r wystarczała, aby zapewnić triumf tumiwisizmu i olewactwa. Uważny Czytelnik zauważy jednak, że w warunkach dylematu więźnia, dla r bliskiego jedności, wysokość wypłaty s nie ma przecież żadnego znaczenia. Nawet zatem w najlepszym ustroju, dającym bardzo wysokie s, ludzie powinni przedkładać zdradę nad współpracę. Tak się jednak w krajach normalnych, w odróżnieniu od PRL, globalistycznych i niesuwerennych, nie dzieje. Dlaczego?

Dylemat więźnia wziął swoją nazwę od następującego przykładu jego zastosowania. Policja schwytała bandytów którzy dokonali skoku na bank i zamordowali tam strażników. Policja ma wystarczające dowody, aby sąd skazał bandytów za napad na 10 lat więzienia, ale nie ma dowodów na morderstwo, za które jest kara śmierci. W takim razie policja zamyka aresztantów w osobnych celach, aby nie mogli się ze sobą komunikować i składa im, każdemu z osobna, następująca propozycję. Jeżeli wsypiesz wspólnika, to on dostanie KS, a ty, w zamian za skruchę i współpracę jedynie zawiasy. Jeżeli kumpel wsypie ciebie, będzie na odwrót. Jeżeli obaj będziecie milczeć i tak dostaniecie po dysze za napad. A jeżeli obaj się oskarżycie, to sąd złagodzi karę, ale jedynie do 30 lat. Każdy z kryminalistów wie, że jak obaj zachowają się lojalnie wobec siebie, to wykpią się 10 latami odsiadki. Ale jeżeli kumpel zdradzi, to on wyjdzie na wolność, a ja będę wisiał. W tej sytuacji lepiej jest sypać, niezależnie od tego co postanowi zrobić wspólnik. W rezultacie sypią na siebie obaj i obaj dostają po 30 lat więzienia, choć gdyby dochowali lojalności dostaliby trzy razy krótszą odsiadkę.

Tak dylemat więźnia funkcjonuje w teorii. Jednak właśnie tylko w teorii. W rzeczywistym życiu środowiska kryminalne są jednak o wiele bardziej hermetyczne i rzadko kiedy donoszą na siebie wzajemnie, zgodnie z zasadą milczenia, w sycylijskiej mafii znanej jako omerta. Schwytani przestępcy najczęściej idą w zaparte i wyrafinowana matematycznie konstrukcja dylematu więźnia jakoś nie robi na nich żadnego wrażenia.

Chociaż środowiska kryminalne grupują osobników nie należących do najbystrzejszych przedstawicieli ludzkiej populacji, to dylemat więźnia udało się rozwiązać także populacjom o jeszcze niższym od nich poziomie inteligencji. Na rafach koralowych spotyka się np. ryby czyściciele, czyszczące inne, znacznie większe ryby, z pasożytów. Zarówno czyszczący, jak i oczyszczany działają w warunkach dylematu więźnia. Czyszczący mógłby na zakończenie zabiegów pielęgnacyjnych wyrwać czyszczonemu kawał żywego mięsa, a ten zrewanżować się mu zwyczajnie go zjadając. W obu przypadkach zwiększyliby oni swoją wypłatę kosztem wspólnika. Z jakiegoś jednak powodu, tu również do tego nie dochodzi.

Tym powodem jest tzw. iteracja. Gra w dylemat więźnia praktycznie nigdy bowiem nie funkcjonuje w społecznej próżni i nie jest grą pojedynczą, tylko częścią dłuższej serii. Ryby czyściciele znajdują się cały czas w tym samym miejscu rafy, zatem gdyby traktowały swoich „klientów” w sposób wyżej wspomniany, „klienci” owi przestaliby w to miejsce napływać. Z kolei gdyby „klienci” zjadali czyścicieli, nie miałby kto ich wyczyścić następnym razem. Aresztowani kryminaliści wiedzą zaś doskonale, że wcześniej czy później znów zetkną się ze swoimi wspólnikami i niejeden skok jeszcze razem wykonają. Łatka kapusia, nawet jeżeli nie sprowadzi bezpośrednio na delikwenta krwawej mafijnej dintojry, to na pewno wykluczy go z tego środowiska raz na zawsze.

Rzeczywista gra w dylemat więźnia jest więc iterowana, czyli jest właśnie częścią dłuższej serii. Uczestnicy gry, wiedząc, że dotrzymanie umowy teraz, pozwoli na zwiększenie wypłaty w przyszłości, a zdrada spowoduje, że wspólnik w następnej grze zrewanżuje się tym samym, od zdrady się powstrzymują. Strategia w grze iterowanej zakładająca współpracę ze współpracującym i zerwanie tejże współpracy ze zdrajcą, nazywa się strategią „Wet Za Wet” (WZW).

Zakładając, że prawdopodobieństwo ponownego zagrania w tą samą grę, np. ponownego czyszczenia ryby z pasożytów wynosi q, to wypłata za strategię WZW rośnie z wartość s-1, do sumy szeregu

(s-1)+(s-1)*q+(s-1)*q^2+…(s-1)*q^n

Jest to szereg geometryczny, którego suma, przy n dążącym do nieskończoności, wynosi (s-1)/(1-q). Gra iterowana wygląda zatem następująco:

 WZWZ
WZW(s-1)/(1-q)(1-r)*s-1
Zr*s0

 Warunek udanej współpracy jest teraz znacznie łagodniejszy i wynosi

s>1/(1-r+r*q)

i nawet w przypadku idealnego dylematu więźnia, dla r = 1 wynosi

s>1/q

W przypadku ryb rafowych informacja o wysokości parametru q przechowywana jest genetycznie i przekazywana wyłącznie pionowo z rodziców na potomstwo. Jednak w przypadku gatunku o tak rozwiniętym mózgu i rozbudowanych więziach społecznych, jak ludzie, informacja ta istnieje w pamięci i może być łatwo przekazana za pomocą języka wszystkim innym osobnikom, także niespokrewnionym. Współczynnik q staje się w tym przypadku po prostu poziomem zaufania, jakie można mieć do danej osoby, na podstawie dawnych dotyczących jej doświadczeń własnych i innych członków społeczności. Im bardziej solidny i godny zaufania jest dany osobnik, tym wyższą wartość q można mu przypisać, dlatego też nazwiemy teraz q współczynnikiem zaufania.

Iteracja pozwala zatem na wzajemnie korzystną współpracę nawet w warunkach dylematu więźnia. Dlaczego jednak nie pozwalała w PRL? Bohaterowie Barei zasadniczo nie współpracują ze sobą nie tylko w pracy, ale w ogóle. Każdy z nich, co szczególnie jaskrawo widoczne jest w „Misiu”, tylko patrzy jakby tu oszukać, okraść i oszwabić swoich partnerów. Ochódzki, oszukuje Hochwandera, aby ten znalazł mu sobowtóra niezbędnego do odzyskania zniszczonego paszportu. Pakujący przeznaczone na przemyt butelki wódki Stuwała, po kryjomu odlewa z nich trunek uzupełniając braki wodą z kranu. Wysłani z misją poszukiwania sobowtóra Ochódzkiego pracownicy Hochwandera spędzają czas w kotłowni-melinie. Jedyną postacią w filmie, która rzeczywiście rzetelnie i kompetentnie podchodzi do swoich obowiązków, jest tłumacz piszący, a potem tłumaczący go z powrotem na polski, list do Ireny Ochódzkiej od jej rzekomego kochanka z Londynu. Odpowiedzi dlaczego tak się dzieje, udzieli nam wykres, na którym pokazano granicę współpracy dla różnych wartości parametrów q, s, r

Aby zaufanie mogło zadziałać, szczególnie w warunkach dylematu więźnia, rentowność s i tak musi być stosunkowo wysoka, dużo wyższa, niż to mógł zaoferować PRL. Jednak i poziom zaufania też nie może być niski. Dzisiaj wielkie międzynarodowe korporacje dwoją się i troją, aby zapewnić wśród swoich pracowników jak najwyższy poziom q, czy to organizując wyjazdy integracyjne, czy odpowiednio aranżując miejsca pracy, czy wspierając pracowników w realizacji ich prywatnych celów. Oczywiście można też próbować wymuszać współpracę między pracownikami za pomocą systemu kar i rozbudowanego nadzoru, co przewidywała swego czasu „polska (tzn. postkomunistyczna) szkoła zarządzania”, preferowana przez tzw. Januszy biznesu. Taki system jednak, chociaż teoretycznie skuteczny, jest też bardzo kosztowny. W dodatku, chociaż koszty nadzoru mogą rosnąć w sposób niczym nieograniczony, to wysokość kar za oszukiwanie już nie. Pracodawca w udzielaniu kar, musi się poruszać w zakresie od Opracowania Planu Robienia Dotychczasowych Obowiązków Lepiej (OPRDOL) do maksymalnie zwolnienia z pracy, a nawet to ostatnie może nie wystarczyć do skutecznego dyscyplinowania pracowników.

 Taniej jest zatem jednak przemieścić układ w punkt o takich współrzędnych (q;s), aby współpraca zespołu w celu osiągnięcia określonego wyniku, następowała naturalnie i automatycznie. Nadzór ogranicza się wtedy tylko do wskazania ogólnych celów, a już zespół sam wymyśli jak je osiągnąć jak najszybciej, jak najtaniej i najbardziej efektywnie. Koszty nadzoru są niewielkie, a hierarchia służbowa silnie spłaszczona. Wbrew komunistycznemu mniemaniu, zaufanie jest lepsze od kontroli.

PRL nie był jednak współczesną wielką globalną korporacją. Jego patriotyczne, suwerenne i niepodległościowe władze nie kierowały się korporacyjną brudną żądzą zysku i wyzysku za wszelką cenę, tylko dobrem Narodu. Dobro to wymagało zaś, aby nie tylko nagroda s za wyższą wydajność w pracy nie była zbyt wysoka. Wymagało również tego, aby ludzie nie ufali sobie nawzajem, bo mogliby wtedy zorganizować się przeciwko władzy. W konsekwencji jedną z głównych trosk władzy było …obniżanie współczynnika zaufania q. Wszelkie oddolne inicjatywy społeczne były podejrzane i bardzo źle widziane. Nawet związek hodowców kanarków, czy stowarzyszenie filatelistów musiały działać pod partyjnym nadzorem i mieć zapisaną w statucie przewodnią rolę Siły Przewodniej. Jeżeli gdzieś mieszkańcy PRL próbowali się organizować w jakiejkolwiek kwestii, Siła Przewodnia natychmiast usiłowała taki ruch przejąć, lub sabotować, zanim współczynnik q mógł zauważalnie wzrosnąć.

Proces ten, jest z kolei bardzo dobrze pokazany przez Bareję w serialu „Alternatywy 4”. Mieszkańcy bloku, dobrani z populacji, co pokazuje kapitalna scena w spółdzielni mieszkaniowej, losowo, są początkowo zdezorganizowani i skłóceni. Bez trudu więc są rozgrywani i ogrywani przez władzę uosobioną przez Stanisława Anioła – Gospodarza Domu, jak sam się chętnie przedstawia. Aż nagle wydarza się okazja. W trakcie trzaskających mrozów ciepłownia, dla oszczędności, wyłącza ogrzewanie. Lokatorzy mają do wyboru albo marznąć, albo spróbować się zorganizować i rozwiązać ten problem we własnym zakresie. Sytuacja, mimo, jak to w PRL, stosunkowo niskiego s, nie jest jednak skrajnym dylematem więźnia i ma też niski współczynnik r. Nawet jak ktoś się ze wspólnej akcji wyłamie, to nie zyska na tym zbyt dużo. Nadal będzie marzł. Wystarcza zatem nawet niskie q, żeby podjąć współpracę. Dzięki wspólnej wiedzy i pomysłowości udaje się zdobyć, przywieźć i podłączyć do blokowego węzła cieplnego stary parowóz kolei wąskotorowej oraz zabezpieczyć odpowiednią ilość opału. Współpraca zapewnia sukces, a wszyscy uczestnicy rozkoszując się dostarczonym ciepłem odbierają swoją wypłatę s-1. Istnieje jednak i bardziej dalekosiężny skutek tego działania – wzrost wzajemnego zaufania, czyli współczynnika q. Jest to poważne zagrożenie dla Gospodarza Domu, który usiłuje mu przeciwdziałać, typowo po prlowsku próbując zawłaszczyć sukces i przedstawić go jako swój. Niemniej wzrost współczynnika q staje się faktem, co pozwala lokatorom podjąć działania wprost wymierzone w Gospodarza Domu, mające na celu obalenie jego władzy. Ten spisek funkcjonuje już w pełni w warunkach dylematu więźnia, przy r=1. Wystarczy jeden zdrajca, który doniesie o intrydze, a cała inicjatywa zakończy się dla swoich uczestników bardzo smutno. Jednak, dzięki podniesionemu q, nikogo z mieszkańców Alternatywy 4 taka alternatywa nie skusiła i obalenie Gospodarza staje się faktem. Co prawda w serialu ostatnie słowo należy jednak do władzy, która przenosi byłego Gospodarza Domu na nowe, wyższe stanowisko, ale i tak sam fakt przemiany pokazanego w „Misiu” społeczeństwa zatomizowanego, o niskim q, w społeczeństwo z „Alternatywy 4”, o współczynniku q znacząco wyższym, które potrafi się już samoorganizować, i to nawet przeciwko władzy, jest zaskakujący, zważywszy dodatkowo, że oba te utwory dzielą raptem cztery lata. Intrygujący jest zarówno sam fakt tej przemiany, jak i niechętna, ale jednak, zgoda władzy na pokazanie go w telewizji. Zazwyczaj za koniec komunizmu uznaje się symbolicznie wybory czerwcowe w 1989 roku. Ale, jak widać, faktyczny upadek PRL zaczął się wcześniej, już na przełomie lat 70/80 XX wieku. Po powstaniu „Solidarności” i wprowadzeniu stanu wojennego władza nadal jeszcze wymagała od Polaków, żeby się jej bali, ale nie oczekiwała już, że będą oni ją kochali. Presja ideologiczna na społeczeństwo znacznie zmalała i otworzyła się furtka dla przeróżnych, chociaż początkowo nie skierowanych jeszcze wprost przeciwko Sile Przewodniej, inicjatyw, również na polu ekonomicznym, które zaczęły stopniowo zwiększać współczynnik q. Proces ten, podobnie jak wcześniej samą istotę najbardziej patriotycznego, niepodległościowego i godnościowego ustroju PRL, wychwycił i pokazał Stanisław Bareja. Przekleństwem losu jednak, Bareja, który na gruncie kultury, pokazując że rzekome polskie „wady narodowe”, takie jak lenistwo, czy kłótliwość, są naprawdę wadami ustroju (niskie s i niskie q), zaszkodził komunizmowi jak nikt inny w Polsce, ostatecznego końca PRL nie doczekał.

Ucieczka z ruskiego miru

Від кулі Янгол захистить крилом,
На спаленій землі розквітнуть квіти,
І буде мирне небо за вікном,
І усміхнуться сонцю діти!
І побачать наші діти
Зелень київських каштанів,
Маріуполь буде жити,
Харків з попелу постане!
Ой, у небі предки незабуті засвітили шлях.
Та й ведуть дітей до перемоги по святих стежках.
Та й накрили крилами любові наш квітучий край,
Вже ідуть на нашу Україну спокій, мир і рай.

Не бойся, дочка, любовь всегда сильнее!
Где Третий Рим, где Третий Рейх и где Помпеи?
Но будут жить и станут только круче
Одесса, Киев, Харьков, Мариуполь, Буча!

Wojnie na Ukrainie, Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, rozpoczętej 24 lutego 2022 roku, niżej podpisany poświecił już kilka artykułów, w których przekonywał, że klęska tej rosyjskiej inwazji wynikła z kompletnego niezrozumienia przez moskiewskie elity władzy współczesnej ekonomii. Z tej właśnie ignorancji wynikły ich dalsze, całkowicie błędne, decyzje strategiczne, polityczne i militarne.

Wbrew pozorom jednak, nie można po prostu uznać, że kremlowska władza składa się z ludzi przygłupich i niespełna rozumu. W rzeczywistości mieli oni swoje racje, w ich mniemaniu, zupełnie racjonalne i oczywiste.

Przyczyny rosyjskiego najazdu związane są ze wskaźnikiem, zwanym produktem krajowym brutto, PKB. Czyli sumie wartości wszystkich dóbr i usług wyprodukowanych w danym kraju w ciągu roku. Dokładnie zaś chodzi o PKB per capita, czyli całkowity PKB podzielony przez liczbę mieszkańców, mogący być miarą średniego poziomu zamożności w owym kraju. Liczy się tu zarówno bezwzględna wysokość PKB pc w porównaniu z innymi krajami, jak i jego dynamika, to, czy rośnie on, czy spada.

Dynamikę tę prawie zawsze podaje się w procentach od wartości pierwotnej. Za tą manierą kryje się założenie, że wzrost PKB, podobnie jak zmiany liczebności populacji myszy w przyrodzie, ma charakter wykładniczy. Tak jak myszy rodzą kolejne myszy, tak samo pieniądz rodzi pieniądz i podwaja on swoją ilość w stałych odstępach czasu. To założenie jest spełnione jednak tylko częściowo.

W świecie biologii wzrost wykładniczy hamowany jest bowiem przez mechanizmy konkurencji i przekształca się w tzw. wzrost logistyczny. Po przekroczeniu pewnego progu, liczebność populacji przyrasta stopniowo coraz wolniej, aż w końcu wyhamowuje na asymptocie, zwanej pojemnością środowiska (K).

W ekonomii jest podobnie. W miarę, jak kapitału w gospodarce jest coraz więcej, jego, wyrażona w stopie zwrotu, cena, spada i w końcu inwestycje kapitałowe przestają się opłacać. Wzrost gospodarczy zaczyna się opierać nie na kapitale, ale na kwalifikacjach siły roboczej. Ponieważ jednak istnieje granica ilości procesów, jakie może kontrolować jeden pracownik, istnieje też górna granica wypracowywanego przez niego PKB. Przyrost PKB logistycznie zwalnia, by docelowo zatrzymać się na granicy „pojemności środowiska”, zwanej też niefortunnie, „pułapką średniego dochodu”. Niefortunnie, ponieważ wysokość owego „średniego dochodu” zależy od jakości rządów i może się bardzo różnić w różnych krajach. Kraje, wolnorynkowe i praworządne mają tą pułapkę ustawioną dużo wyżej, niż skorumpowane i nieudolne, nie mówiąc już o komunistycznych dyktaturach.

Dynamikę PKB opisują więc dwa parametry. Średnie roczne tempo wzrostu w procentach – r, oraz „pojemność środowiska” – wartość docelowa K do której wysokość PKB pc asymptotycznie dąży. Dla wielu krajów na świecie, szczególnie tych najbardziej rozwiniętych, parametry wzrostu gospodarczego, zarówno jego tempo r, jak i asymptota K, nie zmieniły się od ponad siedemdziesięciu lat. Chociaż sam PKB wzrósł nawet wielokrotnie, to jego dynamika przemieszcza się nadal tą samą trajektorią co w roku 1950 i dąży do tego samego, co wtedy, atraktora.

 Nie oznacza to oczywiście, że parametry wzrostu, r i K, nie mogą zmienić się w ogóle. W naszej części Europy taka duża zmiana zaszła w momencie upadku komunizmu około roku 1990. Na poniższym wykresie zaprezentowano dynamikę PKB pc Polski i Rosji (przed 1991 RFSRR) z uwzględnieniem tego przełomu.

W Polsce tempo wzrostu spadło z 8,6% do 5,4% rocznie, natomiast granica K zwiększyła się niebotycznie, prawie sześciokrotnie. Inwestuje się w III RP mniej niż w PRL (niższe r), ale za to zdecydowanie bardziej sensownie (dużo wyższe K).

W Rosji jednak, zmiany potoczyły się w przeciwną stronę. Asymptota K zwiększyła się bardzo niewiele, natomiast skokowo powiększyło się tempo wzrostu r. Wynika to z faktu, że gospodarka Rosji, zarówno w czasach ZSRR, jak i obecnie, była i jest gospodarką surowcową i opiera się na państwowej kontroli i rabunkowej eksploatacji ogromnych zasobów naturalnych. Ten model gospodarczy jest bardzo mało czuły na jakość sprawowania władzy, co sprawia, że rosyjska „pułapka średniego dochodu” jest rzeczywiście bardzo średnia i nie zmieniła się znacząco po rozpadzie ZSRR. W czasach komunistycznych była nieproporcjonalnie wysoka, dużo wyższa niż w innych bratnich krajach, czy nawet w innych, niż Rosja, republikach ZSRR, obecnie jednak niczym nie imponuje. „Średniość” rosyjskiego poziomu rozwoju gospodarczego wymaga jednak posiadania ogromnych, w proporcji do zaludnienia, zasobów surowców. Bez nich, nie jest on już średni.

Amerykańska fundacja Heritage publikuje corocznie tzw. Index of Economic Freedom (IEF) dla poszczególnych krajów na świecie. Wbrew swojej nazwie, opisuje on raczej nie wolność gospodarczą, ale strukturę ustroju gospodarczego danego kraju, chociaż oczywiście ta pierwsza wprost wynika z tej drugiej. Indeks IEF skład się z dwunastu subindeksów, z których każdy może zostać potraktowany jako wymiar w pewnej dwunastowymiarowej przestrzeni fazowej, a poszczególne kraje jako punkty w tej przestrzeni. Najbliższymi sąsiadami Rosji w tak zdefiniowanej przestrzeni, czyli krajami najbardziej do Rosji podobnymi pod względem ustroju społeczno-gospodarczego, były zawsze Białoruś i Ukraina. Podobnie zresztą zawsze najbliższymi sąsiadami Białorusi były Rosja i Ukraina, a Ukrainy Rosja i Białoruś. Tę trójkę można zatem, z ustrojowego punktu widzenia, potraktować jako jedną grupę, zwaną czasem „ruskim mirem”. Na kolejnym wykresie pokażemy teraz strukturę wzrostu PKB per capita „ruskiego miru”, oraz pozostałych krajów należących kiedyś do obozu pokoju i postępu, w tym europejskich republik dawnego ZSRR. Na osi poziomej znajduje się roczne tempo wzrostu PKB pc – r, na osi pionowej, asymptota K do której poziom PKB pc w danym kraju dąży. Przypominamy, że nie jest to poziom, jaki te kraje mają obecnie, ale jaki będą mieć po osiągnięciu „średniego dochodu”.

Na wykresie widoczny jest swoisty „ciąg główny”. Pomiędzy oboma opisywanymi zmiennymi istnieje bowiem wyraźna zależność. Im szybszy jest wzrost gospodarczy, tym przeważnie krócej trwa i szybko na niskim poziomie K się kończy. Zwraca uwagę jednak fakt, że akurat trzy kraje ruskiego miru, oraz czwarty Azerbejdżan do tego postkomunistycznego ciągu głównego, nie należą. Gruzja i Armenia zaś zajmują pozycje pośrednią. Ze względu na tempo wzrostu r przynależą do ciągu głównego, ale ze względu na asymptotę K – raczej do ruskiego miru.

Pomijając jednak Zakaukazie, widać też, że chociaż Rosja, Białoruś i Ukraina mają niesłychanie zbliżony ustrój gospodarczy, to jednak różnią się zasadniczo pod wieloma innymi względami. Najwyższy poziom asymptoty K posiada Rosja. Państwowa gospodarka surowcowa najlepiej się bowiem sprawdza tam, gdzie istnieją bogate złoża surowców. Ukraina już jednak takich zasobów nie posiada i przez to jej docelowy „średni” dochód jest od rosyjskiego znacznie niższy. Białoruś ma status pośredni. Podobnie jak Ukraina, nie posiada znaczących złóż surowców, ale jest ściśle podporządkowana ekonomicznie i politycznie Rosji. Pozwala to Białorusi korzystać z rosyjskiej renty surowcowej, ale kosztem całkowitego poddania się Moskwie i sprowadzenia Białorusi do kraju tylko formalnie od Rosji odrębnego.

Powody rosyjskiej agresji na Ukrainę staną się oczywiste, kiedy porównamy docelową „pułapkę średniego dochodu” – asymptotę K, oraz faktyczny poziom PKB pc jaki kraje postkomunistyczne miały w roku 2022.

O ile krajom nienależącym do ruskiego miru daleko jeszcze do osiągnięcia swojej asymptoty PKB, o tyle ruski mir, ze względu na swój bardzo wysoki poziom tempa wzrostu r już dawno do swojego atraktora trafił. Jak można odczytać z naszego pierwszego wykresu, Rosja znalazła się tam kilka lat temu. Ale Ukraina, mając znacznie od rosyjskiego wyższe r, ale za to znacznie niższe K, zatrzymała się w rozwoju znacznie niżej i już dekadę wcześniej, około roku 2005, co wzbudziło w tym kraju zrozumiałą frustrację.

Teoretycznie możliwe były dwa rozwiązania tego problemu. Ukraina mogła pójść śladem Białorusi i przyjąć ruski mir także politycznie, podporządkowując się moskiewskiej centrali. Pozwoliłoby to podłączyć się do rosyjskiej renty surowcowej i podnieść znacząco swoją pułapkę średniego dochodu. Dla wielu Ukraińców, zwłaszcza rosyjskojęzycznych, była to atrakcyjna opcja. Jednak miała ona też olbrzymie wady.

Gospodarka surowcowa, czyli oparta na „ziemi”, jako głównym środku produkcji, jest grą o sumie zerowej. Olbrzymie, ale skończone rosyjskie zasoby surowcowe, musiałyby utrzymywać nie tylko Rosję i Białoruś, ale i Ukrainę, kraj od Białorusi znacznie większy. Korzyści z wejścia pod kremlowski but dla Ukrainy byłyby zatem mniejsze niż dla Białorusi, przy takich samych jednak kosztach. Mimo bowiem teoretycznie większego bogactwa, przeciętny poziom życia w Rosji jest znacznie niższy niż na Ukrainie. Rosyjski aparat władzy utrzymuje się przecież właśnie bezpośrednio z dochodów z eksploatacji surowców. Z punktu widzenia rządzących elit więc, większość mieszkańców Rosji, tych niezatrudnionych w sektorze wydobywczym, jest im doskonale zbędna. Po co inwestować w jakieś wodociągi, drogi i kanalizację dla nich? Wystarczy rzucić im jakiś nędzny socjal, żeby się nie buntowali i niech stabilnie klepią sobie biedę.

Ukraińskie elity były równie nieudolne i skorumpowane, jak rosyjskie, ale, w odróżnieniu do nich, utrzymywały się nie z surowców, ale z, choćby i prymitywnej, ale jednak produkcji, musiały się zatem liczyć z potrzebami, aspiracjami i dążeniami swojego społeczeństwa i jakiś inwestycji na jego rzecz musiały dokonywać. Po poddaniu się Rosji, sytuacja większości mieszkańców Ukrainy nie uległaby więc zauważalnej poprawie, o ile się by wręcz nie pogorszyła. W roku 2014 Rosja sama już znalazła się w stagnacji i było coraz bardziej oczywiste, że ruski mir nie daje perspektywicznie już niczego atrakcyjnego. W rezultacie Ukraińcy zwrócili się ku drugiej możliwości.

Czyli całkowitego wyjścia z ruskiego miru i dołączenia do pozostałych krajów postkomunistycznych na ciągu głównym. Okazało się to jednak zadaniem dla Ukrainy bardzo trudnym. Pierwsza próba, podjęta jeszcze w 2004 roku w trakcie tzw. „pomarańczowej rewolucji” zakończyła się fiaskiem. Pozycja Ukrainy w przestrzeni fazowej IEF nie uległa żadnym zmianom, a Rosja nadal mogła wydawać się atrakcyjną alternatywą i wybory prezydenckie w 2010 roku wygrał reprezentujący tę „moskiewską”, opcję, Janukowycz. Kolejny zwrot w stronę Zachodu nastąpił w 2014 w postaci tzw. „Majdanu” i miał bardzo burzliwy przebieg z obaleniem i wypędzeniem prezydenta Janukowycza włącznie. Niemniej i tym razem nie zakończył się powodzeniem. W rankingu IEF na rok 2022 Ukraina nadal była bliżej Rosji i Białorusi, niż Mołdawii, kolejnego swojego najbliższego sąsiada w przestrzeni fazowej, pierwszego należącego już do naszego „ciągu głównego”. Jednak, niespodziewanie, Ukraina, w swoim marszu na Zachód, doznała pomocy z zupełnie nieoczekiwanej strony.

Wydarzenia na Ukrainie nie mogły być bowiem obojętne dla ruskiego miru jako całości. W końcu dla Moskwy, Ukraina nie jest nawet bytem od Rosji odrębnym, tylko jej integralną częścią, sztucznie i tylko czasowo oderwaną od macierzy. Jako taka powinna Ukraina w końcu, po okresie niezbyt rozumnego błądzenia po zachodnich manowcach, wrócić, tak jak to już to zrobiła Białoruś, z powrotem do mateczki Rosji. Próby wyłamania się Ukrainy z ruskiego mira, tolerować nie można było. Gdyby Ukrainie udało się zbudować gospodarkę o znacząco wyższym K i rozpocząć tym samym okres szybkiego wzrostu, przeganiając na tym polu Rosję, nie tylko uniemożliwiłoby to jakiekolwiek próby jej odzyskania, ale stałoby się też fatalnym przykładem dla własnych obywateli. Mogliby oni w końcu zacząć zadawać niewygodne pytania, np. dlaczego bracia Ukraińcy mogą żyć w zamożnym i praworządnym kraju, a my nie możemy? Moskwa mogła się chwilowo pogodzić z przystąpieniem do NATO i UE Estonii i Finlandii, chociaż granice tych krajów przebiegają tuż obok (w rosyjskiej skali) drugiego najważniejszego miasta Rosji. Z utratą Ukrainy nie mogła się pogodzić w żadnym razie. Lepiej było Ukrainę zniszczyć i rozszarpać na kawałki, niż pozwolić jej na wyjście z ruskiego miru. W 2014 odrywając od Ukrainy Krym Rosja praktycznie nie spotkała się z oporem, a wiele ukraińskich oddziałów przeszło wręcz na jej stronę. Ukraina nie potrafiła też poradzić sobie ze, zorganizowaną i wspomaganą przez Kreml, rebelią miejscowych gangsterów w Donbasie. Moskwie mogło się więc wydawać, że osiągnęła sukces i teraz tylko czekać, aż Ukraina rozpadnie się do reszty, rozpoczną się walki wewnętrzne, żydobanderowcy i inni ukronaziści rzucą się mordować kogo popadnie i przerażony krwawym chaosem Zachód będzie wręcz błagać Rosję o „stabilizację”. Ponieważ jednak Ukraina jakoś ani rozpadać się, ani pokornie na kolanach wrócić o Rosji nie chciała, Putin stracił w końcu cierpliwość i postanowił dokończyć dzieło własnoręcznie. Nie mógł podjąć głupszej decyzji, ale jej powody były, jak widać, całkowicie racjonalne. Jeżeli klika Putina straci Ukrainę, to wcześniej, czy później, straci także Białoruś, a także i samą Rosję.

Tymczasem Ukraina, po dwóch nieudanych próbach wejścia na „ciąg główny”, dzięki prezydentowi Putinowi, znienacka dostała trzecią szansę. W chwili najwyższej, wojennej próby, państwo ukraińskie, według standardów europejskich, pokraczne, koślawe i skorumpowane, zadziwiło wszystkich, także i zapewne samo siebie i okazało się całkiem sprawne i kompetentne, jednocząc wokół swoich struktur cały wieloetniczny naród ukraiński, co do którego wielu wątpiło, czy w ogóle istnieje. Rząd ukraiński zyskał niezbędny do wprowadzenia reform autorytet, a siły promoskiewskie straciły jakiekolwiek poparcie. Wola odbudowy ojczyzny na nowych, zachodnich zasadach, jest powszechnie widoczna, także w tekstach licznych ukraińskich piosenek patriotycznych, jak te zademonstrowane na początku artykułu. Ukraińcy bez wątpienia są gotowi na zmiany, chcą i mogą je wprowadzić. Ale czy będą potrafili?

Niestety, ryzyko, że Ukraina wygrawszy wojnę, przegra pokój i zachowując niezależność polityczną od Rosji, gospodarczo pozostanie przy rosyjskim ustroju – ruskim mirze, chociaż niewielkie, nadal istnieje. Ustrój ten, bazujący na zasobach naturalnych jako głównym czynniku wzrostu, jest w dzisiejszej globalnej gospodarce reliktem rodem z neolitu i nawet w bogatej w surowce Rosji nie może działać efektywnie. Kraje ruskiego miru nadal stopniowo będą się więc degenerować. Będą tkwiły w swojej pułapce średniego (niskiego) dochodu, a lista chętnych do inwestowania tam, będzie się skracać coraz bardziej. W miarę, jak co zdolniejsi, a potem już i nawet przeciętni mieszkańcy, będą z nich uciekać za granicę, kraje te będą się wyludniać i stopniowo zamieniać w dzikie pola. Opustoszeje Rosja, opustoszeje, pozostając w ruskim mirze, Ukraina. Wilcy będą wyli na ruinach dawnych miast i może nie kwitnące, ale przynajmniej istniejące, niegdyś kraje, będą jakby wielki grobowiec. Grobowiec ruskiego miru.

Ten żałosny los nie ominie na pewno Rosji, bo nie widać w tamtejszym społeczeństwie żadnej refleksji, ani woli zmiany istniejącego stanu rzeczy. Dopóki zawsze można wykopać spod ziemi i sprzedać jakieś surowce, dopóty każda, najgłupsza nawet polityka, może ujść płazem, a problemy nie wydają się zbyt dotkliwe. Natomiast pozbawione surowców Ukraina, a także w mniejszym stopniu Białoruś podejmują próby wyrwania się z tego bagna i w końcu może im się udać. Innego wyjścia zresztą nie ma.

Pozostawanie w trwałej pułapce niskiego średniego dochodu ma jednak jeszcze inne nieprzyjemne konsekwencje. Zdesperowane permanentną nędzą społeczeństwa stają się podatne na propagandę głosząca, że winni tego opłakanego stanu rzeczy nie są naprawdę rządzące elity i ustanowiony przez nie ustrój, ale wrogowie zza miedzy, którzy zawłaszczyli „nasze” zasoby surowców. Narasta zatem potencjał do konfliktów, owych wojen prymitywów o których już kiedyś pilaster pisał. W obrębie ruskiego miru nie tylko wszak Rosja wojuje z Ukrainą. Równolegle toczy się wojna Armenii z Azerbejdżanem i trwa chwilowo tylko zamrożony konflikt na linii Rosja – Gruzja. Żadne rozstrzygnięcia militarne i ewentualne zagarnięcie zasobów surowcowych należących do sąsiadów, nie zbudują tu jednak pokoju i dobrobytu. To może zapewnić jedynie zerwanie z paradygmatem gospodarki surowcowej, czyli z ruskim mirem i budowa gospodarki wysokiego IEF, czyli też wysokiego K.

Mgły wojny

Згинуть наші вороженьки – бог на світі є.
Сини й дочки України-Неньки   боронять своє.
Ми на своїх землях у своїй родині
Там наше завтра, за нашими спинами.
Там наші діти, батьки, родини там,
І ті, що пішли «на щиті» побратими,
Також за нашими спинами.

Бо Вкраїна вся піднялася
З Богом в серці, за своє
І одразу ж об’єдналася
І одразу люто б’є

Хай нам, брате, пощастить
Все палає і свистить
А ми йдемо в бій
Бо це наш край, наша земля

Minęła właśnie pierwsza rocznica rozpoczęcia rosyjskiej inwazji na Ukrainę z 24 lutego 2022 roku. Wojnie tej niżej podpisany poświecił już kilka artykułów, w których przekonywał, że klęska tej inwazji, jak i całej rosyjskiej agresywnej polityki, wynikła z całkowicie błędnego rozumienia przez rosyjskie elity władzy współczesnej ekonomii. Rządząc w kraju, którego gospodarka opiera się głównie na wydobyciu surowców naturalnych, nabrali oni błędnego mniemania, że głównym środkiem produkcji i podstawą wzrostu gospodarczego są właśnie, tak samo jak w XVIII wieku, czy nawet w neolicie, zasoby naturalne, podczas gdy od początku rewolucji przemysłowej dominująca rolę zaczął tu odgrywać kapitał, a obecnie w najbardziej rozwiniętych krajach świata, za wzrost odpowiadają głównie innowacje. Ten podstawowy błąd, pociągnął za sobą następne. W gospodarce preindustrialnej możliwe było wzbogacenie się na wojnie, bo bogactwo oparte na hektarach ziemi uprawnej, czy kopalniach miedzi, łatwo w wyniku konfliktu zbrojnego mogło zmienić właściciela. Jednak bogactwo ulokowane w kapitale można nadal łatwo zniszczyć, ale dużo trudniej zrabować. Kapitał, w odróżnieniu od ziemi, posiada też zdolność do akumulacji, czyli wytwarza sam siebie. Pieniądz rodzi pieniądz, zatem często bardziej opłacalne, niż rabowanie kapitału, jest jego pomnażanie. Innowacyjności zaś nie można zrabować, złupić i przejąć siłowo już w ogóle.

W konsekwencji w gospodarce postindustrialnej, jaka panuje już w większości krajów na świecie, również w Rosji i na Ukrainie, w sporach o dobra o stałej wartości, czyli w tzw. grach o sumie zerowej, teoria gier, a konkretnie gra w jastrzębia i gołębia, przewiduje stabilną dominację strategii legalistycznych. Polegają one z grubsza na przyjmowaniu postawy agresywnej – jastrzębia, bądź ustępującej – gołębia, w oparciu o jakieś obiektywne zewnętrzne kryterium. U ludzi są to reguły prawne zwłaszcza prawo własności, które zresztą właśnie w ten sposób wyewoluowało. Prawowity właściciel danego dobra jest jastrzębio agresywny, a ktoś tego prawa własności nieposiadający, gołębio ustępuje.  Zdecydowana większość krajów właśnie w ten legalistyczny sposób, odwołując się do międzynarodowych trybunałów, czy arbitrażu, dzisiaj spory między sobą rozstrzyga. Tak czyni również Ukraina, która swój spór terytorialny z Rumunią, o słynną dzisiaj Wyspę Węży, rozstrzygnęła przed trybunałem w Hadze. W obecnej wojnie propaganda ukraińska, podkreśla i zaznacza obiektywne prawo Ukrainy do obrony swojej niezależności, swoich obywateli i swojego terytorium. Jest to wyraźnie widoczne nawet w licznych ukraińskich pieśniach patriotycznych, jak te zalinkowane powyżej, gdzie często przewijają się zwroty typu „nasza ziemia”, „na naszej ziemi”, „bronimy swego”, etc..

Z powodu błędnego oszacowania możliwych zysków i strat z konfliktu zbrojnego, Rosja jednak stosuje nie strategie legalistyczne, ale pragmatyczne. W strategii pragmatycznej nie liczy się siła prawa, ale prawo siły. Jastrzębiami są silniejsi, a gołębiami słabsi. Rosja jest, w opinii jej władz, silna, zatem ci słabsi po prostu muszą jej ustąpić. To samo powtarza propaganda rosyjska. Nawet nie próbuje przekonywać, że Rosja ma jakieś obiektywne prawo i sprawiedliwe przyczyny do najazdu na Ukrainę i okupowania jej terytorium. Przeciwnie. Rosja jest we własnym mniemaniu wielkim mocarstwem, zatem oczywiście musi, po prostu musi, mieć swoją strefę wpływów, w którą żadnemu innemu mocarstwu nie wolno się wtrącać. Zdanie krajów samej strefy, nikogo oczywiście, wg rosyjskiej propagandy, nie interesuje. Ukraina, Estonia, czy Polska, jako od Rosji słabsze, mają się potulnie godzić na jej dyktat i zwyczajnie nie mogą mieć jakiegoś własnego zdania, własnej polityki i własnych dążeń. Jeżeli więc stawiają się Rosji, to nie dlatego, że same nie chcą żyć w ruskim mirze, ale dlatego, że takie dostały rozkazy z USA. Generalnie zatem propagandę rosyjską, nawet podawaną czasami w sposób zakamuflowany, można zawsze rozpoznać po tym, że zwycięstwo rosyjskie uważa za oczywiste, siłę Rosji, opartą przecież na ogromnych zasobach wszelakich surowców, za niezmierzoną, a poparcie Zachodu dla Ukrainy za przejściowy i kosztowny kaprys, który lada moment się zakończy i USA da wtedy Rosji „zielone światło” do rozprawy z ukraińskimi żydobanderowskimi nazistami.

A jak nie da, to Rosja i tak się z nimi rozprawi, bo od tego przecież jest wielkim mocarstwem, żeby jej żadne limitotrofy nie podskakiwały.

Niestety dla Moskwy, okres w historii, kiedy strategie pragmatyczne bywały skuteczne, przypadł na pierwszą połowę XX wieku i skończył się już kilkadziesiąt lat temu. Obecnie wszystkie ich sukcesy mogą być jedynie chwilowe i tymczasowe, a na dłuższą metę legalizm zawsze z pragmatyzmem wygra, o czym Rosja na Ukrainie właśnie się boleśnie dla siebie przekonuje.

Do tego strategicznego błędu pierwszego rodzaju, Kreml dołożył kolejny. Aby skutecznie stosować strategie legalistyczne, trzeba wiedzieć, który z graczy jest „w prawie”, co może nawet, w przypadku niejasności, skończyć się w sądzie. Jednak w przypadku strategii pragmatycznych, należy mieć wiedzę o rzeczywistej różnicy sił pomiędzy stronami. Jest to wiedza, dużo od legalistycznej, trudniejsza do zdobycia, zwłaszcza, kiedy siły te są do siebie w miarę zbliżone. W świecie pragmatycznym, każdy gracz stara się ponadto przedstawić siebie jako silniejszego niż jest w rzeczywistości, aby skłonić oponenta do przyjęcia postawy ustępującej. Tak czyniła przykładowo II RP, prowadząc intensywną propagandę „mocarstwową”, która w swoim zadęciu i tromtadracji dzisiaj wydaje się śmieszna i pretensjonalna, ale wtedy była zadziwiająco skuteczna i zarówno Niemcy, jak i Sowieci do czasu dawali się na nią nabierać. To właśnie ta trudność z prawidłową oceną wzajemnych sił była też głównym powodem wybuchu I wojny światowej, kiedy w czasie poprzedzającego ją kryzysu, obie strony, będąc przekonane o własnej przewadze, eskalowały bez końca konflikt w przekonaniu, że w końcu „tamci”, jako słabsi, będą musieli przecież ustąpić.

Dziś taką propagandę swojej rzekomej siły i potęgi prowadzi Rosja. Jednak otoczenie międzynarodowe, szczególnie właśnie pakiet dominujących strategii, jest teraz zupełnie inne niż w okresie międzywojennym. Zamiast wzbudzać strach i szacunek, propaganda taka dzisiaj wszystkich tylko irytuje. W dodatku w odróżnieniu od elit II RP, dzisiejsza rosyjska władza najwyraźniej sama, w tą swoją rzekomą siłę, uwierzyła. Teoretycznie jednak nie powinno to przynieść jakichś zauważalnych konsekwencji, bo chociaż Rosja oczywiście jest o wiele słabsza niż sama to głosi, to jednak bez wątpienia jest o wiele silniejsza od Ukrainy, także militarnie.

Jak obliczyć siłę armii danego kraju? Istnieje wiele tego rodzaju zestawień opartych na różnorodnych kryteriach, głównie deklarowanej ilości uzbrojenia i liczebności żołnierzy. Niestety, zwykle już nie uwzględniają one różnic w jakości tychże uzbrojenia i żołnierzy, a ze względu na ogrom tych różnic, prowadzi to do wielu, czasami wręcz monstrualnych zniekształceń. Jeden z takich „prestiżowych” rankingów prezentuje przykładowo najpotężniejsze marynarki wojenne świata. Chińską, rosyjską i północnokoreańską. W tej właśnie kolejności.

Oczywiście uwzględnienie tych różnic w jakości nie jest bynajmniej łatwe, a czasami wręcz niemożliwe. Dlatego w niniejszym artykule przyjęto znacznie prostszą, a wcale nie gorszą metodologię liczenia siły militarnej. Siła militarna danego kraju będzie u nas wprost proporcjonalna do ilości pieniędzy, jakie dany kraj na nią przeznacza. Oczywiście oprócz samej gotówki bardzo ważny jest też sposób jej wydatkowania. Jaka jej część jest rozkradana i marnotrawiona, a jaka rzeczywiście podnosi potencjał bojowy. Te proporcje będą u nas proporcjonalne do poziomu korupcji w danym kraju, obliczonego za pomocą wskaźnika Corruption Perception Index. Ta modyfikacja korupcyjna wpływa znacząco na pozycję, armii rosyjskiej w skali światowej, gdzie rzekomo „druga armia świata” jest zaledwie jedenasta, ale niewiele zmienia w bilansie militarnym Rosji i Ukrainy, bo oba te kraje mają bardzo zbliżony, wysoki poziom korupcji. Na poniższym wykresie pokazano obliczony w ten sposób stosunek sił Rosji i Ukrainy w ciągu ostatnich 10 lat.

Kiedy Rosja po raz pierwszy zaatakowała Ukrainę w 2014 roku, odrywając od niej Krym i część Donbasu, jej przewaga była blisko dwudziestokrotna. Nic dziwnego, że Ukraina nie potrafiła wtedy skutecznie się obronić. Od tamtego czasu trochę jednak wody w Dnieprze upłynęło. Przede wszystkim Ukraina zwiększyła nakłady na obronność z 2 do 3,5 procent swojego produktu krajowego brutto. Nadal jednak był to niższy wskaźnik niż analogiczny dla Rosji, gdzie grubo przekraczał 4% rosyjskiego PKB, a poza tym, oczywiście, PKB Ukrainy to zdecydowanie nie to samo, co PKB Rosji. Na wykresie widać też jednak, że Ukrainie udało się w tym czasie zauważalnie zmniejszyć korupcję i wyprzedzić pod tym względem Rosję. Działania te pozwoliły w roku 2021 na zmniejszenie rosyjskiej przewagi dwukrotnie, do dziesięciu razy. Jednak dziesięć razy to nadal więcej niż wystarczająco, aby prezydent Putin mógł się spodziewać łatwego i szybkiego zwycięstwa. Również autor niniejszego eseju, chociaż był pewny ostatecznej klęski Rosji w tej wojnie i dlatego też zresztą błędnie, jak się okazało, mniemał, że żadnej wojny nie będzie, to jednak oczekiwał większych początkowych rosyjskich sukcesów. Z ważniejszych, obwodowych miast Ukrainy, udało się jednak teraz Rosji zająć tylko Chersoń, a i to na krótko. Wojskom Putina nie udał się nawet atak na położony tuż przy granicy Charków, ani tym bardziej na Kijów. „Druga armia świata”, okazała się całkowicie niezdolna do rozbicia, teoretycznie dziesięciokrotnie słabszych, wojsk Ukrainy.

To właśnie wynik drugiego błędu, jaki prezydent Putin, na wzór liderów mocarstw z 1914 roku, popełnił – błędnego oszacowania rzeczywistego bilansu sił. Rzekoma przewaga Rosji nad Ukrainą okazała się mirażem.

Ukraina bowiem nie przystąpiła do boju samodzielnie. Miała potężnych, bogatych i hojnych sojuszników. Już po rosyjskim ataku, łączna oficjalna pomoc militarna dla Ukrainy ze strony jej sojuszników, zwłaszcza najhojniejszych pod tym względem USA, Wlk Brytanii i Niemiec, w ciągu 9 miesięcy przekroczyła poziom 43 mld dolarów, co jest sumą mniej więcej równą budżetowi wojskowemu Rosji w porównywalnym okresie. Budżetowo więc siły zbrojne Ukrainy osiągnęły parytet z Rosją. A biorąc pod uwagę, że ta pomoc zagraniczna jest, ze względu na kontrolę ze strony darczyńców, rozkradana i marnotrawiona w znacznie mniejszym stopniu, niż to było do tej pory powszechnie na Ukrainie i w Rosji przyjęte, armia ukraińska ma już właściwie nad rosyjską przewagę, co zapewne wkrótce będzie ewidentnie widoczne na polach bitew.

Mówimy jednak tylko o wsparciu jakie Ukraina dostała oficjalnie po 24 lutego. O wsparciu nieoficjalnym wiadomo już dużo mniej. A przecież taka pomoc niekoniecznie musi nawet zawsze przyjmować fizyczny namacalny kształt pocisków, kamizelek kuloodpornych, czy transporterów opancerzonych. Dane wywiadowcze pokazujące pole walki w czasie rzeczywistym, czy niezawodny i hermetyczny dla przeciwnika system łączności są nawet bardziej cenne i kosztowne. Zbudowanie takiego, opartego na sieci satelitów systemu, trwa dziesiątki lat i kosztuje setki miliardów dolarów. Samodzielnie Ukraina nigdy by tej funkcjonalności nie osiągnęła, a mając pełne i aktualne informacje o położeniu i ruchach wszystkich jednostek własnych i przeciwnika, podczas gdy wróg posiada analogiczne dane tylko w postaci szczątkowej, wojny przegrać przecież praktycznie nie można.

Po uwzględnieniu, oficjalnej i nie, pomocy sojuszników, może się jeszcze okazać, że, nie tylko Rosja nigdy tej teoretycznej dziesięciokrotnej przewagi nie miała, ale że to Ukraina jest silniejsza i że była silniejsza od samego początku inwazji.  A ponieważ był to rok 2022, a nie 1922, Ukraina i jej sojusznicy, grając przecież, inaczej niż Rosja, legalistycznie, a nie pragmatycznie, nigdy się z tym faktem nie obnosili. Strategie pragmatyczne naprawdę bywają bardzo niebezpieczne dla użytkowników, nawet wtedy, kiedy teoretycznie są najskuteczniejsze. Tym bardziej, kiedy nie są.

Niewłaściwe oszacowanie przez Putina rzeczywistego układu sił, czyli nasz „błąd drugiego rodzaju”, przynajmniej częściowo bowiem wynikał ze złego wyboru strategii, czyli z „błędu pierwszego rodzaju”. Najwyraźniej w Moskwie założono, że Ukraina żadnego rzeczywistego wsparcia, nie licząc wyrazów współczucia, oburzenia i mazania kredkami po chodnikach, nie dostanie. Tymczasem napadając na Ukrainę Rosja zaatakowała nie tylko samą Ukrainę.

Gospodarka kapitalistyczna, cechuje, jak już wspomniano, akumulacja, czyli mnożenie się kapitału. W miarę zaś przybywania kapitału, jego cena, mierzona stopą procentową, spada. Zwrot z inwestycji staje się z czasem coraz niższy i żeby uzyskać satysfakcjonujące inwestorów zyski, czas, w którym ten zysk się realizuje, musi być coraz dłuższy. A im dłuższy czas zwrotu trzeba założyć, tym stabilniejsze i pewniejsze musi być otoczenie instytucjonalne biznesu, prawne i polityczne. Jeżeli wymagany czas zwrotu z inwestycji wynosi 20 lat, to przez te 20 lat nie może się znacząco zmienić ani prawo, ani stawki podatkowe, ani polityka danego państwa. Jeszcze niższy zwrot i tym samym dłuższy czas oczekiwania na zysk, mają innowacje – dlatego też gospodarka kapitalistyczna przechodzi w innowacyjną wtedy, kiedy stopa zwrotu z inwestycji kapitałowych spadnie do odpowiednio niskiego poziomu i dlatego też gospodarki krajów źle rządzonych utykają w pewnym momencie w tzw. pułapce średniego dochodu, nie docierając do tej granicy.

Rozpętaniem wojny zaś, Rosja gwałtownie zdestabilizowała środowisko biznesowe, drastycznie skracając ten możliwy czas oczekiwania na zwrot z inwestycji, już i tak wcześniej w Rosji niespecjalnie długi. W rezultacie inwestycje w Rosji nagle przestały się opłacać i kapitał z Rosji gremialnie uciekł. Aby kapitał mógł powetować sobie jakoś te straty, stopa zysku musi teraz wrosnąć do poziomu kompensującego zwiększone skokowo ryzyko. Temu służą sankcje. Dzięki nim Rosja musi swoje towary sprzedawać poniżej cen rynkowych, a zakupy przeciwnie – przepłacać za nie. Stopa zwrotu jest zatem teraz, kosztem Rosji, dużo wyższa od rynkowej, co powala na zrekompensowanie utraty zaufania. Inną drogą do realizacji zysków byłoby odzyskanie zaufania, czyli wydłużenie czasu zwrotu. Ale to jest dużo trudniejsze. Zaufanie łatwo zniszczyć, ale bardzo trudno odbudować. Najkrótsza do tego droga to zmiana kremlowskiego reżimu na jakiś bardziej obliczalny, albo w ogóle upadek Rosji jako państwa. Oba te warianty najszybciej mogą się zrealizować w wyniku klęski wojennej i dlatego kapitał finansuje wysiłek zbrojny Ukrainy, aby tę rosyjską klęskę spowodować i przyśpieszyć. Ewentualne zwycięstwo Moskwy, czyli triumf pragmatyzmu, zamroziłoby bowiem tę niekorzystną dla kapitału finansowo sytuację nawet na wiele lat. Ostatecznie Rosja, nie będąc zdolna do rozwoju w warunkach krótkiego okresu zwrotu i tak by upadła wcześniej czy później. Ale lepiej wcześniej niż później.

Nieludzkie ślady

Od pierwszego lotu samolotu z 1903 roku do pierwszego człowieka w kosmosie upłynęło 58 lat. Ludzie, którzy jako dzieci byli świadkami tego pierwszego, jako staruszkowie, mogli oglądać w telewizji lądowanie człowieka na Księżycu. Tempo postępu mogło rzeczywiście oszałamiać. Lata 60 XX wieku stały więc pod znakiem kosmonautyki, również w kulturze. W roku 1966 wyemitowano pierwsze odcinki serialu Star Trek.  W 1968 na ekrany kin weszła „Odyseja kosmiczna”. Kontynuowanie dotychczasowego trendu, wszyscy, nawet poważni eksperci, traktowali jako zrozumiałe samo przez się. Do roku 1980 ludzie mieli wylądować na Marsie, a do końca stulecia, pozakładać stałe załogowe placówki nawet na księżycach Jowisza i Saturna. Ten, jak to widać z perspektywy czasu, zdecydowanie przedwczesny entuzjazm, przelał się także w dziedziny teoretycznie od kosmonautyki i astronomii bardzo odległe.

Na ten właśnie okres przypadają bowiem również narodziny i rozkwit paleoastronautyki, idei, głoszącej, że Ziemia, dzisiaj wysyłająca swoich przedstawicieli w przestrzeń kosmiczną, była niegdyś obiektem odwiedzin analogicznych kosmonautów przebywających z innych światów, z innych, pozaziemskich, cywilizacji.

Chociaż pionierzy paleoastronautyki byli poważnymi naukowcami, którzy rozważali tą hipotezę na gruncie naukowym, to idea ta szybko została podchwycona i szeroko rozpropagowana przez mało poważnych publicystów, z których najbardziej znanym i poczytnym był Szwajcar Erich von Daniken.  Na swoich publikacjach dotyczących antycznych astronautów zyskał on wielką sławę i zbił niemały majątek. W ówczesnej komunistycznej Polsce, do jego popularności przyczynił się jeszcze jeden dodatkowy czynnik. Życie, w praktycznie odciętej od globalnego obiegu ekonomicznego i kulturowego, PRL, o czym dzisiaj rzadko kiedy się wspomina, było niewiarygodnie wręcz szare, nudne i pobawione jakichkolwiek sensownych perspektyw na przeżycie czegokolwiek ekscytującego. W tej nudzie i beznadziei, paleoastronautyka, podobnie jak inne podobne, modne wtedy atrakcje, jak UFO, astrologia, radiestezja, czy wywoływanie duchów, była swoistym eskapizmem, przebłyskiem niewiarygodnej egzotyki, kolorowego i barwnego świata, zwykle przez narodowe, patriotyczne i suwerenne władze PRL dokładnie przed Polakami zamkniętego.

Publikacje Danikena, a także jego licznych, a dzisiaj prawie kompletnie zapomnianych, polskich wyznawców i naśladowców trafiały więc na podatny grunt. W tych okolicznościach dotarły i do niżej podpisanego, który był wtedy ich wielkim fanem i na swoje usprawiedliwienie może użyć tylko swojego dziecięcego wieku.

Paleoastronautyka bowiem, w wersji Danikena i jemu podobnych, nie była nadającą się do rozważenia hipotezą naukową, czy historyczną, hipotezą nawet i błędną, ale poważną, ale kompletnie niewiarygodną sensacyjką. Przedstawiciele pozaziemskich cywilizacji, mieli bowiem, wg szwajcarskiego pisarza, nie tylko odwiedzać naszą planetę, ale i pozostawić po sobie wiele oczywistych, dla Danikena i jego naśladowców, śladów. Owi starożytni kosmici mieli być także właściwymi twórcami ludzkiej cywilizacji, a nawet samego gatunku ludzkiego, który wyhodowali z bezrozumnych małp. Danikenowcy objeżdżali świat dookoła, prezentując różne antyczne zabytki architektury, z triumfem podkreślając, że „prymitywni tubylcy z epoki kamiennej” nie byliby w stanie ich wykonać, zatem na pewno wykonane zostały przez kosmitów. Dawne dzieła sztuki, a już na pewno tak niezwykle ekstrawaganckie, jak naziemne petroglify z Nazca, „bez żadnych wątpliwości” przedstawiać miały owych antycznych kosmonautów, oraz ich rakiety i przeróżne urządzenia techniczne. Nie umknęły też uwagi tych autorów również starożytne teksty literackie, od Biblii po Mahabharatę, w których roić się miało od opisów spotkań ludzi z „bogami”, czyli właśnie owymi kosmitami.

Wszystko to razem, mogło robić wrażenie na zamkniętym w PRLowskiej narodowej nędzy i szarzyźnie dziesięciolatku, ale naprawdę nie wytrzymuje, nawet bardzo pobieżnej krytyki. Klub Danikena nie tylko nie znalazł i nie zaprezentował żadnego przekonującego dowodu wizyty pozaziemskich kosmitów, ale nadal, po blisko 60 latach, nie opracował nawet spójnej i nadającej się do testowania hipotezy paleoastronautycznej.

Taka hipoteza powinna przede wszystkim umiejscowić dokładnie domniemanych antycznych kosmonautów w rzeczywistości historycznej. Prezentowane przez danikenowców, jako rzekomo pozostawione przez kosmitów, bądź przynajmniej inspirowane ich obecnością, zabytki sztuki i architektury, pochodzą bowiem z bardzo długiego przedziału czasowego. Od zarania neolitu, jak stanowisko Gobokli Tope w Turcji, po XVII wiek naszej ery w którym powstawały moai, monumentalne posągi Wyspy Wielkanocnej. W sumie ponad dziesięć tysięcy lat historii ludzkiej cywilizacji. Danikenowcy tymczasem nie silą się na żadne wyjaśnienie, dlaczego kosmici mieliby odwiedzać naszą planetę przez tyle tysiącleci, w dodatku stymulując i sterując rozwojem ludzkiej cywilizacji, aby nagle, tuż przed początkiem rewolucji przemysłowej, odwiedziny swoje zakończyć. Wyznaczenie i uzasadnienie jakichś ram czasowych, jest przy budowie takiej hipotezy niezbędne, podobnie jak wytłumaczenie, dlaczego już tych kosmitów nie ma, skoro wcześniej przez tysiące, a nawet, jeżeli rzeczywiście mieliby oni hodować Homo sapiens, przez setki tysięcy, lat, byli.

Problem jest także z mniemanymi wizerunkami obcych z kosmosu. Gdziekolwiek mieliby oni być uwiecznieni, np. na płycie sarkofagu żyjącego w VII wieku majańskiego króla Pakala z Palenque, nieodmiennie owi Obcy są …ludźmi, a na pewno już humanoidami. Prawdopodobieństwo zaś, że inny inteligentny gatunek, ewoluujący całkowicie niezależnie, na innej niż Ziemia planecie, będzie, choćby z grubsza, przypominał fizycznie człowieka, jest pomijalnie małe.

Wyznawcy paleoastronautyki nie stawiają też sobie oczywistego pytania, skąd mianowicie owi kosmici na Ziemię mieliby przybyć. Być może byłoby trudno wskazać ich prawdopodobny świat macierzysty, ale nie oznacza to, że nie należy próbować i przynajmniej przedstawić kilku – kilkunastu możliwych kandydatów, wraz z propozycjami jakiejś weryfikacji tej listy

Kolejne wyzwanie stojące przed paleoastronautyką, którego również nie ma ona najmniejszej ochoty podejmować, to wytłumaczenie motywów hipotetycznych istot z innych gwiazd odwiedzających ludzkość. Wyprawa międzygwiezdna to naprawdę poważne przedsięwzięcie. Niesłychanie kosztowne energetycznie i czasowo, trwające pokolenia. Jeżeli już jakaś cywilizacja decyduje się na taki wydatek, to chyba nie tylko po to, aby w miejscu docelowym poustawiać trochę prymitywnych konstrukcji z miejscowego kamienia. Sensu taka inwestycja nabiera tylko wtedy, kiedy zamierza się w danym miejscu pozostać na stałe i założyć tu nowe odgałęzienie swojej cywilizacji. Tymczasem, gdyby Daniken miał rację, nic takiego nie nastąpiło. Kosmici mieli się zwinąć z naszego Układu Słonecznego tak dokładnie, że nawet pozostawione przez nich podobno ślady, są naprawdę daleko nieprzekonujące. Skoro przez tysiące lat mieli oni prowadzić ludzką cywilizację za rączkę, to trudno wytłumaczyć tę nagłą utratę zainteresowania. Nawet, jeżeli mieli jakieś pilne obowiązki gdzie indziej, to powinni przynajmniej zostawić jakie urządzenia dozorujące, boje nawigacyjne, automatycznie działające satelity, czy nadajniki. Nie tylko nie zrobili żadnej z tych rzeczy, ale w ogóle wygląda na to, że była to tylko jedna pojedyncza ekspedycja. Dlaczego nie przyleciały kolejne?

Jest to najważniejsza z rzeczy, na które Daniken nie zwrócił najmniejszej uwagi. Galaktyka istnieje od 10 miliardów, a Ziemia od ponad 4 miliardów lat. W ciągu tych miliardów, żadne pozaziemskie cywilizacje się naszym zakątkiem kosmosu nie interesowały, aż nagle jakaś miała się tu zjawić dokładnie wtedy, kiedy na Ziemi pojawił się gatunek rozumny, potencjalnie zdolny do stworzenia cywilizacji? Szansa na taki szczęśliwy zbieg okoliczności jest rzędu jeden do milionów, niemal jak wygranie szóstki w lotto.

Części z opisanych problemów hipoteza paleoastronautyczna może się pozbyć, przyjmując, że kosmici nie przybyli z przestrzeni międzygwiezdnej, ale międzyplanetarnej i pochodzili z naszego własnego układu słonecznego. Ale takie założenie natychmiast rodzi problemy jeszcze większe, od fizycznej niemożliwości wyewoluowania dwóch cywilizacji istot rozumnych w tym samym układzie słonecznym w tym samym, z astronomicznego punktu widzenia, czasie, poczynając, po jeszcze większe i właściwie nieprzezwyciężalne, problemy ze wskazaniem ojczystej siedziby kosmitów, kończąc.

Kontakt z cywilizacją pozaziemską, teraz czy w przeszłości, należałby do tego rodzaju nadzwyczajnych wydarzeń, które wymagałyby nadzwyczajnych dowodów. Tymczasem rozpaczliwie brakuje tu nawet tych najbardziej zwyczajnych, a sami danikenowcy, mimo, że sypią owymi „dowodami” jak z rękawa, najwyraźniej nie mają nawet pojęcia, co to słowo właściwie oznacza. Nawet jeżeli kiedyś się okaże, że kosmici faktycznie odwiedzali kiedyś Ziemię, to nie żaden Daniken dostanie za to nagrody Nobla, bo to nie on to odkryje.

Gdzie zatem szukać? Skoro kosmici mieli odwiedzić Ziemię w czasach historycznych, to prawdopodobieństwo takiej wizyty w tej skali czasowej musiałoby być znaczące. Co najmniej raz na sto tysięcy lat takie odwiedziny powinny na Ziemi następować. Oznacza to zatem też, że nie mogło być tylko jednej takiej ingerencji. Kontaktów z obcymi cywilizacjami Ziemia musiała doświadczać dość regularnie. W samym tylko kenozoiku, od wymarcia dinozaurów, Obcy powinni być u nas co najmniej kilkaset razy. I pozostawić, proporcjonalną do tej częstotliwości, ilość śladów.

Śladami tymi nie mogą być jednak kamienne budowle, choćby nawet bardzo monumentalne. Budowanie piramid świadczy nie o wysokim, ale przeciwnie, o niskim rozwoju cywilizacyjnym.  Im bardziej rozwinięta cywilizacja, tym bardziej wyrafinowane konstrukcyjnie rozwiązania stosuje i tym mniej zużywa materiału dla osiągnięcia tego samego efektu użytkowego. Piramida faraona Cheopsa, według danikenowców wzniesiona, albo przynajmniej zainspirowana przez kosmitów, z konstrukcyjnego punktu widzenia, jest po prostu wielką stertą 2,5 miliona kamiennych bloków, z taką sobie dokładnością ułożonych jeden na drugim.  Pomieszczenia użytkowe stanowią pomijalny odsetek jej kubatury. W porównaniu z nią, gotycka katedra w Chartres to istne arcydzieło sztuki inżynierskiej, które przy zużyciu nieporównywalnie mniejszej ilości materiału i robocizny, uzyskuje znacznie bardziej imponujący efekt końcowy. A przecież to ciągle jeszcze Średniowiecze. Budynki wznoszone przez dzisiejszą cywilizację postindustrialną mają te parametry jeszcze bardziej wyśrubowane, choć przy tym, w odróżnieniu od katedry, czy nawet piramidy, zdecydowanie poświęcają urodę na rzecz funkcjonalności. Pozostałości po cywilizacji kosmicznej powinny być zatem jeszcze bardziej oszczędnie wykonane niż współczesne hale magazynowe.

Niestety, ten kij ma dwa końce. Wyrafinowane produkty cywilizacji są, właśnie wskutek swojego wyrafinowania, znacznie mniej od piramid trwałe. O ile piramidy stoją od tysięcy lat i postoją spokojnie kolejne tysiące, o tyle współczesne budynki o konstrukcji stalowej, o ile nie będą regularnie konserwowane i naprawiane, rozpadną się w ciągu najdalej 40-50 lat.  Pozostałości pozaziemskich cywilizacji podczas miliardów lat istnienia Ziemi, mogły być zatem nawet całkiem liczne, ale już dawno rozpadłyby się w pył. Przynajmniej w miażdżącej większości. Jednak jakaś drobna ich część powinna, w wyniku procesów czysto losowych, uwięziona w skałach osadowych, przetrwać do naszych czasów i być możliwa do identyfikacji, jako dzieło jakiś nieludzkich macek, czy innych niemożliwych nawet do nazwania, organów.  Identyfikacji bez żadnych wątpliwości, jako dzieło Obcych. Musiałby to być więc artefakt, którego wykonanie przekraczałoby nie tylko poziom „prymitywnych dzikusów z epoki kamienia”, co jest ulubionym epitetem danikenowców pod adresem naszych ludzkich przodków, ale, żeby wykluczyć oszustwo, w oczywisty sposób musiałby również przekraczać nasze obecne możliwości technologiczne.  Niczego podobnego jednak nigdy dotąd, ani archeologia, ani geologia nie odkryła. Znacznie zmniejsza to prawdopodobieństwo wizyt antycznych kosmonautów, aczkolwiek jeszcze nie do zera.

Powierzchnia Ziemi jest dynamiczna i w geologicznej skali czasu szybko się odtwarza. Wiatry wieją, deszcze padają, drzewa rosną, lodowce pełzną, wulkany wybuchają, a kontynenty dryfują. Nawet całe wielkie miasto zbudowane kiedyś na Ziemi przez pozaziemską cywilizację i istniejące nawet tysiące lat, w czasie geologicznym faktycznie jest w stanie zniknąć bez najmniejszego śladu swego istnienia. Ale to na Ziemi.

Rozwinięta cywilizacja kosmiczna, zdolna do podróży międzygwiezdnych, jest jednak właśnie kosmiczna. Dla kogoś kto pokonał dystans międzygwiezdny, dystanse międzyplanetarne nie powinny stanowić żadnego problemu. Nawet jeżeli była to tylko cywilizacja międzyplanetarna, to, skoro doleciała do Ziemi, to doleciała tym samym do wszystkich innych obiektów w naszym układzie słonecznym. Być może są one dla kosmitów mniej od Ziemi interesujące, ale, skoro takich odwiedzin w historii planety miałyby być tysiące, jakieś ślady obcej bytności powinny się pojawić i tam. I pozostać do dzisiaj. Na Marsie dowolna aktywność cywilizacyjna byłaby wyraźnie widoczna jeszcze po milionach lat. Na Księżycu po miliardach. Właściwie, jeżeli Daniken miałby rację, to obecnie cały Księżyc powinien być szczelnie pokryty ruinami budowli kosmitów, które tysiące cywilizacji budowałyby kolejno po sobie, zapewne twórczo adaptując w tym celu pozostałości po poprzednikach. Żadnych takich śladów, ani na Księżycu, ani gdziekolwiek indziej w układzie słonecznym, jak dotąd, nie znaleziono. Ich brak, znacznie silniej niż fiasko programu SETI, poszukującego, również, jak dotąd, bezskutecznie, pozaziemskich sygnałów radiowych, uwypukla tzw. paradoks Fermiego. Brak jakichkolwiek cywilizacji pozaziemskich w naszej Galaktyce. Zarówno teraz, jak i w przeszłości.

Gdyby kosmici kiedykolwiek odwiedzili Ziemię, a na pewno, gdyby to uczynili w czasach historycznych, to pozostawiliby po sobie ślady nie budzące żadnych wątpliwości, co do swego pozaziemskiego pochodzenia. Zresztą w ogóle żadne dowody nie byłyby potrzebne, bo owi kosmici nadal byliby wśród nas, a Ziemia byłaby już częścią cywilizacji międzygwiezdnej, podobnie jak częścią współczesnej globalnej cywilizacji postindustrialnej są, ciągle jeszcze gdzieniegdzie istniejące, społeczności łowiecko zbierackie. Kontynuują one nadal jeszcze swój, jeszcze przedcywilizacyjny, tryb życia, ale pozostają w stałym kontakcie z cywilizacją globalną, wymieniając się z nią przeróżnymi dobrami. Nawet jeżeli, jak mieszkańcy wyspy Sentinel w archipelagu Andamanów, nie mają ochoty się z cywilizacją integrować, to i tak są świadomi jej istnienia. Tak samo Ziemianie nie mogliby ignorować i być nieświadomymi istnienia cywilizacji międzygwiezdnej, gdyby faktycznie ona istniała i na Ziemię kiedykolwiek przybyła.

Niewielka Polska

Niżej podpisany nie tak dawno miał okazję opisywać „Strollowaną rewolucję” (dalej nazywaną skrótem SR), swoisty program PIS w formie książkowej, autorstwa Rafała Ziemkiewicza, znanego szerzej jako autor pornograficznej literatury z dziedziny tzw. „sadomaso”. Formalnie oczywiście SR została napisana przez samego Ziemkiewicza, z jego własnej twórczej inicjatywy, a Biuro Polityczne, zwane obecnie w PIS centralnym ośrodkiem dyspozycji politycznej (CODP) nie miało z ta publikacją nic wspólnego. Gdyby okazało się, że jakieś tezy i plany zawarte w książce Ziemkiewicza są dla jakichś znaczących fragmentów pisowskiego elektoratu zbyt kontrowersyjne i bulwersujące, łatwo byłoby PIS od Ziemkiewicza się odciąć, twierdząc, że to tylko jego własne, niekonsultowane z Partią pomysły. W rzeczywistości jednak Ziemkiewicz jest przecież płatnym funkcjonariuszem pisowskiej machiny propagandowej, posiada posadę w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru, kiedy ją straci kto go przyjmie? Jasne wiec, że nigdy nie pozwoliłby sobie na opublikowanie jakiś politycznych rozpraw, nie mając na to z PIS polecenia, albo przynajmniej przyzwolenia, a gdyby nagle taki poryw szaleńczej odwagi go naszedł, raz dwa zostałby przez oficerów prowadzących przywołany do porządku. I w ten sposób PIS może sondażowo opublikować swoje projekty i zdradzić zamiary, by zbadać reakcję na nie opinii publicznej i w razie, gdyby była ona zbyt negatywna, łatwo się z nich wycofać.

Co zatem PIS chce Polakom w ten sposób zakomunikować? Otóż szeroko rozumiany Zachód, zdaniem PIS, znajduje się w stanie kompletnego upadku, rozkładu i degeneracji. Upadku gospodarczego, kulturowego i cywilizacyjnego. Zachód wg PIS przestał być nie tylko „wolnym światem”, ale także cywilizacyjnym centrum, oazą dobrobytu, naukowego i cywilizacyjnego postępu. Ameryka, jak głosi PIS, przegrywa w cywilizacyjnym wyścigu z Chinami, a Europa jest coraz bardziej zacofana względem …Indii i Brazylii. To w tych właśnie krajach, oraz w świecie islamu, mają być dokonywane przełomowe odkrycia i wynalazki, kwitnąć wolny rynek, który w krajach Zachodu już dawno miał obrócić się w komunizm. Komunizm, który szczególnie zagnieździć się miał na zachodnich uniwersytetach, zniszczonych przez szalejący terror politycznej poprawności i totalitarną cenzurę, od której uczelnie chińskie, czy muzułmańskie są oczywiście całkowicie wolne. Zachód umierać ma toczony przez tytułową, „strollowaną”, „rewolucję LGBT” , tzw. „wokeness” i „niekontrolowana migrację”.  Za całym tym złem stać zaś mają złowrodzy …prywaciarze, wielkie międzynarodowe korporacje.  Korporacje amerykańskie, bo akurat korporacje chińskie czynią z kolei samo dobro wspierając przykładowo rozwój cywilizacyjny Afryki. Oczywiście w porównaniu z latami 40 XX wieku, dzisiaj PIS gotów jest tolerować własność prywatną w większej niż dopuszczali Berman oraz Minc Hilary, ówczesnego PIS dwa filary, skali. Nadal jednak nie może własność prywatna w państwie PIS osiągnąć wielkości, przy której narodowa, patriotyczna, suwerenna władza nie będzie już łatwo mogła rozgnieść jej jak pluskwę, kiedy tylko najdzie ją taki kaprys, czyli kiedy będzie wymagać tego „interes narodowy”. Największy zaś entuzjazm Ziemkiewicza i koronny dowód na chińską wyższość cywilizacyjną i technologiczną wzbudził w SR chiński elektroniczny system totalitarnej kontroli społeczeństwa, system który wprowadzony w Polsce zabezpieczyłby, zdaniem PIS, jego władzę przed jakimkolwiek knuciem „globalistów”.

Ta diagnoza Ziemkiewicza jednak, jak szczegółowo wykazał pilaster w poprzedniej recenzji, jest całkowicie fałszywa. Cywilizacja Zachodu nadal na świecie dominuje, a Chiny, Brazylia i Indie, są prymitywne, zacofane, biedne i skorumpowane. Istnieje jednak ważna przyczyna, dla której PIS stara się taki właśnie fałszywy obraz świata lansować. Tą przyczyną jest wielki nieobecny w SR – mianowicie Rosja, tworząca razem z opiewanymi za swój niebywały rozwój gospodarczy, naukowy i technologiczny, Brazylią, Indiami i Chinami klub zwany BRICS. Ziemkiewicz bowiem doskonale zdaje sobie sprawę, że wychwalanie wprost Rosji za jej dynamiczny rozwój cywilizacyjny i zostawienie na tym polu w tyle USA, spotkałoby się w Polsce ze zbyt wielkim oporem i odrzuceniem, nie mówiąc już o tym, ze wywołałoby potężny efekt komiczny. Czytelnik ma sam po lekturze do tego wniosku dojść i być wtedy przekonany że zawdzięcza to nie dyskretnie suflowanym podpowiedziom, ale tylko swojej własnej błyskotliwości.

Nie ulega bowiem dzisiaj już wątpliwości, że SR była tylko małą cząstką przygotowań do odwrócenia przez PIS polskich sojuszy, zerwania z Zachodem, wystąpienia z UE ( w jedną noc uchwałą sejmu), do czego podstawą miał być tzw. raport Jakiego, i nawiązania, na wzór Białorusi, ścisłego sojuszu właśnie z Rosją Putina, bo przecież nie z Brazylią, ani Indiami. Pretekstem i sygnałem do tego działania miało być przewidywane przez PIS, miażdżące zwycięstwo Putina nad Ukrainą i podbój przez Rosję tego kraju. W szoku, jaki by wówczas w Polsce i na świecie nastąpił, łatwo byłoby stwierdzić, że Zachód znów zawiódł, Ukrainie nie pomógł, że nadal przecież prowadzi z Putinem „business as usual” i Polska, podobnie jak Węgry, tylko bardziej, musi teraz zadbać o własne bezpieczeństwo sama. A że przy okazji „odzyska” dawne Kresy z Lwowem i zabetonuje dyktatorską władzę PIS w nieskończoność, to tym lepiej. Częścią tego planu było i montowanie przez PIS putinowskiej, „konserwatywnej” międzynarodówki w Europie i próba (nieudana) skonfiskowania inwestycji amerykańskich w Polsce, podjęta w momencie, kiedy już PIS był pewien że do ataku rosyjskiego dojdzie. Szczególne miejsce zajmuje tu też kuriozalny, przeprowadzony na kolanach, „wywiad” z ambasadorem Putina opublikowany przez pisowski polskojęzyczny biuletyn partyjny „Wsieci”. Wywiad opublikowany już w trakcie trwania inwazji, ale nadal jeszcze w chwili, kiedy PIS był przekonany o szybkim i pewnym rosyjskim zwycięstwie. Również praktycznie wszystkie tezy zawarte w „Strollowanej rewolucji”, o zgniłym i upadającym Zachodzie, o komunizmie na zachodnich uniwersytetach, czy zwłaszcza o wyzysku przez Zachód krajów globalnego Południa, i rabowania im niezbędnych do rozwoju „tanich surowców”, a właśnie przekonanie o decydującej roli surowców w rozwoju gospodarczym jest tym elementem, po którym można ją rozpoznać bez pudła, okazały się żywcem przepisane z rosyjskiej propagandy.

Wojna na Ukrainie nie przebiegła jednak w sposób, w jaki ją Putin i PIS sobie wyobrażali. Okazało się, że Rosja jest dużo słabsza, a Ukraina, przeciwnie, silniejsza, niż PIS z Putinem byli przekonani. Zachód, z NATO na czele, też nie ograniczył się do wyrażania słów oburzenia i współczucia, tudzież do mazania kredkami po chodnikach. Ukraina dostała potężne wsparcie a Rosja jeszcze potężniejsze sankcje.  Wielka inwazja Putina, która miała całkowicie zmienić mapę geopolityczną Europy, albo i nawet świata, zakończyła się spektakularną katastrofą. W rezultacie PIS, czego nie zrobił w porę Orban, drugi z sojuszników Putina w UE, raptownie i niespodziewanie zmienił front o 180 stopni i zaczął grać na klęskę i upadek Rosji.

W tym miejscu niżej podpisany przyznaje, że miał duże problemy ze zrozumieniem motywów tego postępowania. Wszak było i jest to posunięcie wprost dla PIS samobójcze. Jasne jest bowiem, że w przypadku zwycięstwa Putina i utworzenia przez niego „nowej architektury bezpieczeństwa” w Europie pod dyktatem Rosji, reżim PIS rozkwitałby wśród innych podobnych „suwerennych demokracji”, które w moskiewskich planach miały nastąpić od Lizbony po Ateny. Ale i na odwrót. Upadek Putina, musi pociągnąć za sobą upadek wszystkich pomniejszych putinków, od Łukaszenki poczynając, a na Orbanie kończąc, bez żadnego wyjątku dla PIS. Do tej pory wydawało się piszącemu te słowa, że ta wolta została spowodowana gigantyczną presją opinii publicznej, w Polsce, inaczej niż na Węgrzech, skrajnie antyrosyjskiej i proukraińskiej. Temu nastrojowi, powszechnemu również w jego elektoracie, nawet PIS nie ośmieliłby się przeciwstawić i musiał popłynąć z prądem, co najwyżej zgrzytając zębami z wściekłości i próbując odwrócić te poglądy sącząc antyukraińską (prorosyjska wprost na pewno by nie zdziałała) propagandę, grzejąc Wołyń, UPA, starając się zohydzić ukraińskich uchodźców, jako nosicieli HIV i gruźlicy etc..

Tymczasem okazuje się że to tylko część prawdy. Rozwiązanie tej zagadki znalazł pilaster w kolejnej, po SR, książce Rafała Ziemkiewicza „Wielka Polska” (dalej WP), opublikowanej już po katastrofie putinowskiej inwazji. Jest to pozycja, jak na Ziemkiewicza, którego mocną stroną była zawsze spójność wypowiedzi, klarowność argumentacji i uporządkowany wywód, napisana wyjątkowo chaotycznie, mętnie i niechlujnie. Znać wyraźnie, że była pisana i redagowana w jakimś nieprzytomnym pośpiechu, zapewne nie bez ponagleń płynących z pisowskiego CODP, aby jak najszybciej zaprezentować nową, dostosowaną do tej nagłej zmiany orientacji geopolitycznej, linię propagandową. I jakaż ta linia jest? Czy klęska Moskwy skłoniła może PIS do refleksji że Zachód nie jest wcale tak zdegenerowany, zdemoralizowany i słaby, jak to wcześniej przypuszczał? Czy faktycznie PIS uznał, że lepiej trzymać z Zachodem, UE i USA?

Bynajmniej. Inaczej niż w SR, gdzie Rosja była niedopowiedzianym wprost sojusznikiem przeciwko złowrogiemu amerykańskiemu prywatnemu kapitałowi, w „Wielkiej Polsce” pojawia się jednak Rosja jako jawny wróg. Wróg jednak zdecydowanie nie pierwszorzędny. Największy wróg PIS czai się bowiem nadal na Zachodzie. Jedyna różnica w stosunku do SR, jest owego wroga dokładna lokalizacja geograficzna. Tam głównym zachodnim wrogiem były USA, teraz są nim UE, a zwłaszcza Niemcy. To przeniesienie akcentów nie oznacza bynajmniej że USA i ich prywatne korporacje wrogiem być przestały. Mądrość etapu wymaga jednak, aby, nieco odwlekając decydującą rozprawę z amerykańskim kapitałem, z amerykańskim rządem zawrzeć krótkotrwałe taktyczne porozumienie do momentu pokonania Rosji i ani na minutę dłużej. Zresztą obraz takiej wielkiej „amerykańskiej” międzynarodowej korporacji w, nie tylko w pisowskiej, ale w ogóle w lewicowej propagandzie, jest dla każdego, kto miał okazje się z jakąś korporacją osobiście zetknąć, nieodmiennie śmieszny i wykoślawiony. Jako osoba, która całe swoje dotychczasowe zawodowe życie przepracowała właśnie w takich korporacjach, piszący te słowa może zaświadczyć, że opisywana, nie tylko przecież przez Ziemkiewicza, ale i przez innych inspirowanych marksistwem i lenistwem autorów, sytuacja, w której ktoś właśnie zwolniony z pracy dostaje obstawę ochroniarza, karton i dziesięć minut na spakowanie się, może się zdarzyć tylko wtedy, kiedy taki delikwent zostaje zwolniony dyscyplinarnie, np. za przekazywanie tajemnic firmowych konkurencji. Zwalnianie w innym trybie trwa już znacznie dłużej, nawet do kilku miesięcy i przeprowadzane jest bardzo taktownie i profesjonalnie z udzielaniem zwalnianemu szerokiej pomocy, w tym w znalezieniu nowego zajęcia, włącznie. Nie wynika to oczywiście z wysokiego poziomu etycznego korporacji, a z wyrachowania, bo cały ten proces obserwują przecież inni pracownicy, którzy utożsamiają się ze zwalnianym i chamskie potraktowanie tego ostatniego, na pewno odbiłoby się negatywnie na ich wydajności.

Nie jest też prawdą, jak twierdzi Ziemkiewicz, że prywatne firmy „maksymalizują zyski w krótkim okresie” i stąd zresztą ma się brać całe ich zło. Tym co naprawdę prywatne firmy maksymalizują, nie jest żaden „zysk krótkoterminowy”, ale tzw. wartość bieżąca netto, z angielska Net Present Value, NPV, która uwzględnia zarówno krótko-, jak i długoterminowe wpływy i wydatki, choć im bardziej są one odsunięte w czasie, tym bardziej ich waga w NPV spada, nigdy jednak do zera. Oczywiście zapewne istnieją korporację które są zarządzane w sposób nieoptymalny, ignorując wskaźnik NPV, ale na wolnym rynku przegrywają one z firmami zarządzanymi optymalnie, chyba że właśnie nie są firmami prywatnymi, ale państwowymi „narodowymi czempionami”, których straty zawsze pokryją podatnicy.

Prywaciarze są złym wilkiem jednak głównie w SR, a w WP są jedynie wątkiem pobocznym, wobec grozy płynącej ze strony Niemiec i UE. Niemniej jednak to, co PIS twierdzi o Niemczech i UE w WP ma równie mało wspólnego z prawdą, jak to co twierdził Ziemkiewicz o USA i krajach BRICS w SR.

Pisze przykładowo Ziemkiewicz że gospodarka Niemiec jest …prymitywna, nieinnowacyjna i mało wydajna. Tymczasem mierzący poziom innowacyjności gospodarek ranking GII – Global Innovation Index sytuuje Niemcy na ósmym miejscu, wśród najbardziej innowacyjnych gospodarek na świecie. Wydajność niemieckiej gospodarki, mierzona wskaźnikiem PKB na godzinę pracy (79 $/h) w 2022 roku, w Europie (i na świecie) była wyraźnie niższa jedynie od Belgii (89 $/h), Danii (91 $/h), Norwegii (98 $/h), Szwajcarii (88 $/h) i Luksemburga (115 $/h). Według rankingu index of economic freedom Niemcy mając 73,7 pkt są na 14 miejscu na świecie. Pod względem wolności od korupcji (ranking CPI 79 pkt) na dziewiątym.

Gospodarka niemiecka nie jest zatem, jak uważa PIS zacofana i prymitywna, ale przeciwnie, jest jedną z najbardziej innowacyjnych, wydajnych i nowoczesnych gospodarek na świecie. Dlaczego PIS tak zakłamuje rzeczywistość? Potrzebne mu to jest jako podbudowa do przekłamania wyższego rzędu. Zacofane i niewydajne Niemcy, mogą, według PIS, utrzymywać się wśród czołowych pod względem rozwoju krajów na świecie, tylko po dwoma warunkami.

Po pierwsze, Niemcy bezwzględnie wykorzystują, eksploatują, drenują i wysysają jak wampir (dosłownie takiego porównania Ziemkiewicz używa) inne, „mniejsze” kraje UE, Węgry i Polskę. A kiedy te kraje próbują jakoś się przed tym bronić, Niemcy bez skrupułów atakują je, Polskę i Węgry „dyscyplinując” pod różnymi zmyślonymi pretekstami, jak np. „praworządność”. Węgry i Polskę. Polskę i Węgry. Jak widać, dla PIS UE składa się tylko z Niemiec, Polski i Węgier, oraz czasami jeszcze Francji. Innych „mniejszych” krajów UE Niemcy bowiem jakoś nie wyzyskują, nie eksploatują i nie „dyscyplinują”. Ani Czech, ani Litwy, ani Danii, czy Rumunii.

Drugim, obok kolonialnego wyzysku Polski i Węgier (ale już nie Łotwy i nie Słowenii), powodem dla którego gospodarka niemiecka utrzymuje konkurencyjność są, jakżeby inaczej, „tanie surowce” z Rosji. Tylko dzięki tanim rosyjskim surowcom i energii z rosyjskiego gazu, jak to Ziemkiewicz podaje czytelnikom do wierzenia, niemiecki przemysł utrzymuje wystarczająco niskie ceny swoich wyrobów, żeby znaleźć na nie nabywców na całym świecie. Nawet niewielka podwyżka cen gazu i cały niemiecki eksport się załamie, a w ślad za nim cała niemiecka gospodarka.

Jak widać z powyższego, co prawda PIS zmienił swoją prorosyjską politykę, ale bynajmniej nie zmienił rosyjskiego myślenia. Gospodarka nadal jest dla PIS, tak samo jak dla Moskwy, grą o sumie zerowej. Jeżeli Niemcy, dzięki członkostwu Polski w UE osiągają jakieś zyski o wysokości X, to znaczy, że Polska musi tyle samo tracić – na tym właśnie przekonaniu bazował też słynny pisowski „raport Jakiego”. Dopuszczenie możliwości, że bogactwo zamiast ukraść czy zrabować, można wspólnymi działaniami wykreować, przekracza horyzonty intelektualne Kremla i PIS. Podobnie rosyjskiej proweniencji jest, jak już wspomniano, przekonanie o decydującej roli surowców w gospodarce, które ostatni raz odpowiadało z grubsza prawdzie pod koniec XVIII wieku. Później, w miarę rozwoju rewolucji przemysłowej, rolę najważniejszego czynnika produkcji przejął kapitał, a teraz czynią to innowacje.

Będąc zatem, zdaniem PIS, ściśle uzależnione od „rosyjskich tanich surowców”, Niemcy chodzą też na pasku Rosji politycznie. Już w XVIII wieku Niemcy (nie wnikamy już w szczegóły, że wtedy „Niemiec” w dzisiejszym rozumieniu nie było) i Rosja nawiązały ścisły i tajny sojusz mający na celu zniszczenie Polski i innych krajów (Ukrainy) położonych pomiędzy Niemcami a Rosją. Ten sojusz był dotrzymywany i realizowany, chociaż ze względu na fakt, że Polska i Ukraina nadal istnieją i mają się nawet stosunkowo nieźle, a na pewno lepiej od Rosji, realizowany był raczej nieudolnie, przez wszystkie kolejne rządy rosyjskie i niemieckie aż do dzisiaj. Wojna na Ukrainie również wynikła, jak pisze Ziemkiewicz, z tego właśnie powodu. Merkel umówiła się z Putinem, że Putin ma napaść i zniszczyć Ukrainę, a Niemcy Polskę, chociaż bardziej nieco finezyjnie bo tylko środkami politycznymi, poprzez instytucje UE i gospodarczymi. Niemcy i Rosja wzajemnie się też w tym dziele wspierają i robią wszystko, żeby do klęski Polski i Ukrainy (tym razem nie wspomina w tym kontekście Ziemkiewicz o Węgrzech – znamienne przeoczenie) jak najszybciej doprowadzić.

W rzeczywistości jednak, jak już wiemy, gospodarka niemiecka jest gospodarką bardzo wydajną i innowacyjną. Wytwarza produkty bardzo wysoko przetworzone, które cechują się wysoką marżą i niskim udziałem kosztów surowców i energii w swojej cenie. Jeżeli w cenie turbiny do elektrowni, typowego niemieckiego produktu eksportowego, koszty surowców i energii wynoszą np. 5%, to nawet podwojenie ich ceny podniesie cenę turbiny właśnie tylko o 5%, co odbiorca zaakceptuje bez większych grymasów, a nawet gdyby nie, to zawsze będzie można zejść z wysokiej marży. Niski udział „tanich rosyjskich surowców i energii” w niemieckiej gospodarce znajduje odbicie w strukturze niemieckiego handlu zagranicznego. W roku 2021 cały handel Niemiec z Rosją, wliczając wszystkie te tanie surowce, nordstreamy, etc. wynosił 2,3% wszystkich obrotów w niemieckim handlu zagranicznym. Słownie dwa i trzy dziesiąte procent. W skali gospodarki niemieckiej są to więc waciki, choć oczywiście lepiej je mieć niż nie mieć. Obroty handlowe Niemiec z Polską są już dwa i pół razy większe, zatem i stosunki z Polską są dla Niemiec proporcjonalnie ważniejsze niż z Rosją. Przy czym wcale nie jest tak, że Ziemkiewicz tego nie wie! On sam ten fakt pierwszeństwa Polski na Rosją w niemieckim handlu w WP przytacza, ale wyłącznie po to, żeby stwierdzić, że PIS powinno to wykorzystać, by szantażować Niemcy zerwaniem stosunków gospodarczych, tak samo jak zrobił to Putin odcinając im dopływ gazu i tym samym wymusić na Niemcach ustępstwa polityczne. Abstrahując już od tego, w jaki sposób PIS miałby tego dokonać (zakazać polskim firmom sprzedawać Niemcom swoje towary?), to warto przecież pamiętać, jak się ta próba szantażu skończyła dla Putina.

Niemiecki handel z Rosją, budowa gazociągów Nordstream, etc. nigdy zatem nie miał na celu jakiegoś geopolitycznego, strategicznego sojuszu tych dwóch krajów, mającego osiągnąć światową dominację, choć tak to właśnie w Rosji i w ślad za nią także w PIS, widziano, ale był próbą ucywilizowania Rosji, i rozszerzenia na wschód strefy praworządności, stabilności i dobrobytu. Niemiecka gospodarka faktycznie bowiem potrzebuje rynków zbytu, ale dla towarów wysokoprzetworzonych, taki rynek może istnieć tylko w krajach zamożnych i cywilizowanych. W despotycznych, skorumpowanych, zacofanych i biednych kacykatach, takich jak Rosja, jest on natomiast bardzo zredukowany, co odzwierciedla niemiecki bilans obrotów handlowych.

 Niemcy (RFN) prowadziły taką ostpolitik cywilizowania przez handel i inwestycje, od lat 70 XX wieku i odniosły dzięki niej duże sukcesy, pomyślnie rozszerzając tę strefę dobrobytu, a zatem i swój rynek zbytu, o kolejne kraje, w tym Polskę. Dalsze rozszerzanie tej strefy jest zresztą korzystne dla wszystkich krajów, które przeszły już na stronę cywilizacji. Zmiana Ukrainy w kraj praworządny i wolnorynkowy, jest przecież tak samo w interesie Niemiec, jak i Polski, czy Czech lub Słowacji. Tak samo jest w przypadku Rosji. Tutaj jednak ta polityka „cywilizacja przez handel” jednak zawiodła. Nie oznacza to jednak że nie należało jej spróbować.

Klęskę tej polityki, faktycznie odczuli Niemcy boleśnie, dużo bardziej niż same, w sumie, jak już wiemy, niewielkie, straty finansowe. Agresja Rosji na Ukrainę oznaczała jednak, że Rosja cywilizować się nie będzie. Ponieważ jednak sam niemiecki interes rozszerzania rynków zbytu nie uległ przecież zmianie, musi być teraz realizowany w inny sposób. W interesie Niemiec, jak i zresztą każdego innego kraju cywilizowanego, rozwiniętego, stała się teraz, jak najdalej idące, ukraińskie zwycięstwo w tej wojnie oraz absolutna klęska i upadek Rosji. W wersji minimum zmiana reżimu na jakiś normalny, jeżeli to w Rosji jest jeszcze możliwe, w wersji maksimum, upadek i rozpad Rosji, i zniknięcie jej jako czynnika destabilizującego Europę wschodnią. I, po pewnych wahaniach, Niemcy taką politykę zaczęli prowadzić.

PIS, który dopiero co knuł z Putinem i Orbanem rozbiór Ukrainy, teraz z neofickim zapałem „łapie złodzieja” i nieustannie ujada na Niemcy, że „nie pomagają Ukrainie” . Jak zwykle w przypadku tej propagandy, jest to prymitywne, ordynarne, siekierą ciosane kłamstwo. Do listopada 2022 roku Niemcy udzieliły (oficjalnie) Ukrainie pomocy o wartości 5,4 mld euro, co stawia je na …trzecim miejscu wśród ukraińskich aliantów. Po USA i Wlk. Brytanii, ale przed Kanadą i …Polską. Dodatkowo instytucje UE jako całość (pamiętajmy że dla PIS i Ziemkiewicza UE = Niemcy) wsparły Ukrainę kwotą 35 mld euro, co już jest tylko sumą niewiele niższą od tej, jaką w tym celu wyasygnowały USA. To jest pomoc całkowita, w której zawiera się też komponent militarny, dostawy uzbrojenia i amunicji. Ile czasu PIS wałkowało w swojej propagandzie, że Niemcy podarowały Ukrainie raptem 5 tysięcy hełmów. Propaganda PiS nie rozwodziła się już jednak nad faktem, że Niemcy te hełmy przekazali jednak Ukrainie, a nie Rosji, z którą, jak twierdzi Ziemkiewicz mają sojusz i razem dążą do synchronicznego zniszczenia Polski i Ukrainy. Na hełmach się zresztą przecież nie skończyło. W zakresie pomocy militarnej Niemcy wśród darczyńców, są już przecież również na trzecim miejscu, wyprzedzając Polskę. Nie ulega zatem wątpliwości, że wobec fiaska swojej ostpolitik wobec Rosji, Niemcy przyjęły logiczną strategię, zadania Rosji możliwie dużej klęski, takiej która by wymusiła zasadniczą zmianę na Kremlu i teraz tę politykę konsekwentnie realizują.

Dlaczego jednak Rosja okazała się odporna na dobrobyt i cywilizację?

Podobnie jak opis USA, Chin i Niemiec, również prezentowany przez Ziemkiewicza obraz Rosji w żadnym przypadku nie odpowiada prawdzie. Można w WP przeczytać, że, podobnie jak Stalin w latach 30 XX wieku oszukiwał resztę świata że pragnie tylko „budować socjalizm w jednym kraju”, a w rzeczywistości szykował się do wielkiego marszu wyzwoleńczego w Europie, rozbudowując potężny przemysł zbrojeniowy i tworząc gigantyczną armię, tak samo miał dzisiaj robić Putin. Kremlowskie elity władzy, w opinii Zachodu będące złodziejami, na wewnętrzny rynek propagandowy udającymi, planujących odbudowę ZSRR wraz z jego „strefami wpływów”, imperialistów, okazały się imperialistami udającymi na zewnętrzny rynek propagandowy, złodziei. Jest to jednak fałsz. Podstawowa różnica pomiędzy Stalinem a Putinem, różnica z której wynikają wszystkie inne, polega na tym, że Stalin żył w czasach Stalina a Putin w czasach Putina. Do połowy XX wieku używanie siły w stosunkach międzynarodowych mogło się per saldo, przy odpowiednio dużej zręczności politycznej, opłacać. Dzisiaj jednak już na pewno nie. Stalin nie musiał udawać złodzieja i osobiście żył dość skromnie. Putin i jego ekipa, jeżeli udawali złodziei, to udawali bardzo starannie, faktycznie okradając swój kraj w skali, która wyniosła ich do grona najbogatszych ludzi na świecie. Nic dziwnego, że na naśladowanie Stalina na polu tworzenia potęgi zbrojeniowej i militarnej, środków już Putinowi zabrakło. Stalin, kosztem niewyobrażalnych wyrzeczeń i milionów ofiar, zbudował potężny kompleks militarno-przemysłowy i zapewnił sobie pomoc ze strony najpotężniejszych i najbardziej rozwiniętych ówcześnie mocarstw. Putin niczego takiego nie zrobił. W Rosji rozkradziono nawet fundusze przeznaczone na …przekupywanie ukraińskich urzędników i oficerów. Armia rosyjska okazała się więc niezdolna do podboju nawet słabej, biednej i skorumpowanej Ukrainy. We własnym mniemaniu, być może Putin faktycznie tylko złodzieja udawał, ale obiektywnie nim właśnie był i dlatego, w odróżnieniu od Stalina, nie był w stanie zbudować prawdziwej potęgi militarnej. Dotychczasowe kremlowskie elity władzy były zatem rzeczywiście złodziejami udającymi imperialistów, ale udającymi z takim przekonaniem, że same w końcu w ten swój papierowy imperializm na własną zgubę uwierzyły. Nie można przecież wiarygodnie udawać złodzieja nie będąc nim naprawdę.

To co PIS i Ziemkiewicz piszą o USA, krajach BRICS (w tym Rosji), UE czy Niemczech, i prowadzonej przez te kraje polityki, jest więc całkowitym zaprzeczeniem rzeczywistości. Czy można się zatem dziwić, że również to, co PIS twierdzi o Polsce, obok prawdy nigdy nawet nie stało? O ile w SR Polska była jedynie wzmiankowana, o tyle w WP, znajdziemy już (tytuł zobowiązuje) cały projekt programu PIS, który, zdaniem Ziemkiewicza, należy Polsce i Polakom zaaplikować. To, co Ziemkiewicz pisze o dotychczasowej sytuacji Polski da się streścić jednym zdaniem. Wszystko co było w Polsce po roku 1989, a przed PIS, to jedna wielka katastrofa, ze szczególnym uwzględnieniem tragicznego błędu, jakim było przystąpienie do UE, który to błąd jak najszybciej należy zresztą naprawić. Polska bowiem została przez E totalnie wydrenowana, wyeksploatowana, wtrącona w otchłań nędzy, a cały olbrzymi akumulowany w PRL polski majątek narodowy (sic!!!) został rozkradziony i zniszczony. Totalna ruina, deprawacja, pomór i gradobicie. Jedno wielkie rozwolnienie, panie.

Ziemkiewicz dostrzega, co prawda, że w tym czasie Polska była jednym z najszybciej rozwijających się państw na świecie, ale bynajmniej nie uważa tego za coś pozytywnego, bo przecież ten rozwój odbył się kosztem „rozpadu wspólnoty narodowej”. Gdyby Polska pozostała tak biedna jak Białoruś, chciałoby się rzec, ten rozpad by na pewno nie nastąpił i PIS miałby nie 30, a 90% poparcia – tak jak Łukaszenko na Białorusi. Cokolwiek się w Polsce wydarzyło dobrego, wydarzyło się dopiero po przejęciu władzy przez PIS. Na przykład „ukrócono złodziejstwo”, podczas gdy naprawdę korupcja w Polsce w tym czasie, mierzona przez Transparency International, indeksem CPI wzrosła o 8 punktów procentowych (CPI spadł z 63 do 55 pkt). Drugim wiekopomnym dziełem PIS była wielka reforma sądownictwa, wcześniej rzecz jasna kompletnie niefunkcjonalnego i totalnie skorumpowanego. Jednak po ośmiu latach reformowania przez PIS polskich sądów, będący częścią indeksu wolności gospodarczej fundacji Heritage, polski wskaźnik „Judical effectivness” wynosi dziś zaledwie 52,7 pkt (na 100 możliwych) i jest to zdecydowanie najgorszy wynik w całej Unii Europejskiej (nawet Węgry Orbana mają sporo wyższy – 62,5) i to, a nie jakiś wyimaginowany sojusz Niemiec z Putinem, jest właśnie powodem, dla którego organy Unii tak Polskę w kwestii praworządności naciskają.

Z innych sukcesów PIS Ziemkiewicz wymienia np. budowę centralnego portu lotniczego, albowiem cytując:

państwo powinno być głównym graczem w gospodarce i kierować jej zasoby ku wielkim inwestycjom infrastrukturalnym, zapewniając tym samym obywatelom pracę i względny dostatek.”

Zauważmy przy tym, że aby zapewnić obywatelom pracę i względny dostatek wcale nie trzeba wielkich inwestycji infrastrukturalnych rzeczywiście dokonywać. Wystarczy tylko kierować ku nim zasoby. I już obywatele, oczywiście nie wszyscy, ale ci właściwi, wybrani, mają pracę i względny dostatek, dokładnie jak co poniektórzy obywatele przy budowie CPL, która przecież realnie nawet nie została rozpoczęta, ale już skierowano ku niej zasoby i o to chodziło.. Oczywiście nie wszystko się PIS udało, były i są przeróżne, jak to się w czasach pierwszego PIS mówiło, „bolączki”, ale i tak nastąpił ruch we właściwą stronę.

Pisząc o PIS i Jarosławie Kaczyńskim, okazuje się zresztą Ziemkiewicz dworakiem bardzo zręcznym, a jego włazidupstwo jest najwyższej próby i wielka szkoda, że nomenklatura PIS, pochodząca przecież z rodzin nomenklatury PZPR, czyli wychowywana w duchu chamstwa i prostactwa, nie potrafi tego docenić. O samym Kaczyńskim pisze Ziemkiewicz, nie tylko zresztą w WP, per „Komendant”, lub „Naczelnik”, właśnie tak – zawsze z wielkiej litery, porównując go a to do Piłsudskiego (najczęściej), a to do króla Sobieskiego, a to do Jagiełły. Nazywa go też bardziej wyszukanymi tytułami, jak np. „dziedzic etosu Armii Krajowej” (na serio – str. 129 WP). Potrafi jednak też Ziemkiewicz PIS skrytykować, zawsze jednak pilnując się, aby była to krytyka lisa wobec lwa, jak ją opisywał biskup Krasicki. Jesteś winny, boś zbyt dobry, zbyt łaskaw, zbyt dobroczynny. PIS klawiaturą Ziemkiewicza przyznaje więc bez żadnych ogródek, że był zbyt dobry, próbując oszukiwać UE co do swoich zamiarów, zamiast zwyczajnie i po prostu z UE zerwać i z niej wystąpić. Zbyt łaskaw dla Niemiec, nie szantażując ich zerwaniem kontaktów handlowych, które stanowią wszak nie 2,3% jak w przypadku Rosji, ale aż 5,7% niemieckiego handlu, zatem taki cios zabolałby Niemcy zdecydowanie bardziej. To, że dla Polski handel z Niemcami to aż 24,8% całkowitych obrotów handlowych to przecież drobiazg bez znaczenia. Wszak dla PIS gospodarka i handel to gra o sumie zerowej. Jeżeli Niemcy zarabiają, to Polska musi tracić. Jak Niemcy stracą, to Polska tylko zyska. Wreszcie jest PIS zbyt dobroczynny wobec sędziów, którzy nie chcą się dać „zreformować” i bronią się przed sprowadzeniem polskiego wskaźnika „judical effectivness” do poziomu rosyjskiego (30 pkt), czy nawet białoruskiego (10 pkt), co jest przecież niezbędnie koniecznym warunkiem budowy tytułowej Wielkiej Polski.

O tym jak bardzo ta pisowska wizja współczesnej Polski należy do sfery oderwanej od realności fantasmagorii, można się przekonać analizując faktyczne dane ekonomiczne i społeczne dotyczące naszego kraju. Na poniższym wykresie pokazano pięć z nich. Są to po kolei, produkcja mierzona PKB per capita, wydajność gospodarki (PKB na przepracowaną godzinę), indeks innowacyjności gospodarki GII – Global Innovation Index, korupcję mierzoną wskaźnikiem CPI Corruption Perception Index, oraz wskaźnik zwany IEF – index of Economic Freedom, który, wbrew swojej nazwie, mierzy raczej jakość rządów i instytucji w danym kraju niż samą tylko wolność gospodarczą. Dane przedstawiono w postaci względnej jako stosunek tych wskaźników dla Niemiec – głównego wroga PIS i Polski. Pokazano ten iloraz w roku 2007 – na koniec „pierwszego PIS”, kiedy to władzę w Polce przejęli zdrajcy, Targowica i niemieccy agenci, w roku 2015, kiedy PIS znów zdobył pełnię władzy, oraz obecnie w roku 2023

Jak widać miarodajne, ilościowe, obiektywne dane zadają całkowity kłam Ziemkiewiczowi. W roku 2007 Niemcy byli od Polaków 2,24 razy zamożniejsi i 2,27 razy wydajniejsi. Po ośmiu latach rządów Targowicy i totalnego złodziejstwa, iloraz ten zmalał odpowiednio do 1,88 i 1,92 razy. Ale oczywiście wiemy już, że rozwój gospodarczy powoduje rozpad wspólnoty narodowej, natomiast dostatek powstaje tylko dzięki skierowaniu zasobów ku wielkim inwestycjom infrastrukturalnym, zatem to żadna zaleta, a wręcz kolejna wada tych rządów. Targowicy pod przewodem arcydemona Tuska udało się też jednak znacząco zwiększyć innowacyjność polskiej gospodarki. Przewaga Niemiec nad Polską na tym polu zmniejszyła się z 93 do 42%. Analogicznie spadła w Polsce korupcja. W roku 2015 Polska była drugim, po Estonii, najmniej skorumpowanym krajem postkomunistycznym na świecie. Wreszcie Polska w latach 2007-2015 bardzo zbliżył się do Niemiec także po względem ustrojowym. W roku 2015 Polska nie była być może jeszcze Wielka, ale bardzo blisko była do pozycji w miarę normalnego, rozwiniętego kraju w Europie. Kraju cywilizowanego, wolnorynkowego i praworządnego. Było bardzo blisko. W żadnym razie nie było to „państwo z dykty”.  Zresztą jest to kwestia względna. Nawet dzisiejsze państwo ukraińskie, na pewno bardziej pokraczne i wykoślawione niż dzisiejsze państwo PIS, a tym bardziej, niż państwo polskie z 2015 roku, w godzinie próby, niespodziewanie dla wszystkich, w tym i zapewne dla samego siebie, zdało egzamin i w trakcie wojny funkcjonuje nad podziw sprawnie.

A potem przyszedł PIS. Co prawda, nie zdołał on zatrzymać polskiego wzrostu PKB i postępującego tym samym dalszego rozkładu wspólnoty narodowej, ale zmiany ustrojowe, instytucjonalne, jak najbardziej zatrzymał, a nawet częściowo odwrócił. Znów lawinowo wzrosła w Polsce korupcja, a zmalała innowacyjność. Pytanie, czy tym samym Wielka Polska się przybliżyła, czy oddaliła, nie jest jednak, wbrew pozorom, pytaniem retorycznym. PIS jako „wielkość” rozumie bowiem co innego niż Polacy mogliby przypuszczać.

Nie należy się bowiem dziwić, że wychodząc od absolutnie błędnych, jak to wyżej szczegółowo opisano, przesłanek, dochodzi Ziemkiewicz do absolutnie błędnych wniosków. Skoro Rosja, postrzegana przez PIS jako potężne mocarstwo, od dekad zbrojące się i gotujące do wojny, została na Ukrainie rozgromiona, to jej pogromca z definicji musi być mocarstwem jeszcze większym. Zatem sojusz Polska – Ukraina (wkład innych krajów, nawet USA, dyskretnie się pomija) jest mocarstwem potężniejszym nawet od Rosji. Jako taka, nie musi się ta potęga już na nikogo, a na pewno na upadły, zgniły i zdeprawowany Zachód oglądać, tylko samodzielnie stworzyć UE-bis, chociaż trafniejsza byłaby tu tradycja RWPG. W skład tej nowej RWPG, miałyby wejść dawne państwa postkomunistyczne, oraz dodatkowo Szwecja i Finlandia (ciekawe, że Dania ma być już z tego tworu wykluczona). W odróżnieniu od komunistycznej i zniewolonej UE, nowa RWPG ma być krainą wolności, gdzie każdy będzie się mógł osiedlić i dorabiać nie oglądając się na jakiekolwiek bzdurne europejskie normy budowlane, przepisy BHP, limity połowowe i regulacje ekologiczne. Co prawda idea takiego dorabiania stoi w sprzeczności z przekonaniem, że praca i dostatek (i tak tylko względny) powstają tylko w wyniku kierowania przez państwo zasobów do wielkich inwestycji infrastrukturalnych, ale już się nie czepiajmy.

Owa pochwała dorabiania się w warunkach wolnorynkowej konkurencji nie dotyczy też dorabiania się za pomocą mediów, bo chociaż cenzura jest niedopuszczalna, to przecież jakieś organy kontrolne niedopuszczające nadużywania wolności słowa, jakiś nowy Główny Urząd Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk, muszą być. Nie może przecież być tak, że jakieś medium, nawet teoretycznie prywatne i nieocenzurowane będzie publikować jakieś materiały stawiające narodową suwerenną patriotyczną władzę w złym świetle, przecież to jasne. Media masowe [..] muszą być propaństwowe […]. Masowe fałszowanie rzeczywistości po prostu nie może uchodzić bezkarnie. Wpędzające społeczeństwo w histerię medialne kampanie oparte na fake newsach […], muszą się spotkać z natychmiastową reakcją państwa i surowymi karami dla nadawców. –  jak dosłownie pisze Ziemkiewicz.

Taki potencjalny wolnościowy dorobkiewicz musiałby też uważać, żeby nie dorobić się za nadto, bo przecież po przekroczeniu pewnego poziomu tego dorobku, stałby się wredną prywatną antynarodową korporacją, a wtedy ze strony władzy narodowej nie mógłby oczekiwać żadnej litości. Mógłby się dorobić hotelu, ale na sieć hoteli już zgody władzy narodowej nie będzie. Nie pisze Ziemkiewicz, dlaczego potencjalni członkowie tego tworu, także Ukraina, mają przełożyć członkostwo w tak wspaniale zorganizowanym RWPG, nad członkostwo w dotychczasowej UE.  

Zaskakujące jest, że pomimo całkowicie zafałszowanych danych wejściowych i błędnego rozumowania na nich opartego, niektóre wnioski Ziemkiewicza są nawet całkiem sensowne. Sam pomysł odtworzenia neojagiellońskiego commonwealthu, jakiegoś związku krajów mających w Europie wschodniej wspólne interesy, jest sensowny i taki związek zapewne dość szybko powstanie. Nie będzie jednak w nim ani krajów skandynawskich, ani dawnej grupy wyszehradzkiej, ani krajów bałkańskich, bo one zwyczajnie mają inne interesy. Polska, Ukraina, Białoruś, Litwa, Łotwa, Estonia, ewentualnie jeszcze Mołdawia i Rumunia to jej maksymalny zasięg. No i oczywiście ta grupa jagiellońska uformuje się jako część UE, a nie w kontrze do niej, jakby chciał PIS, bo bogactwo powstaje dzisiaj nie w wyniku konfliktu i rywalizacji, tylko handlu i współpracy międzynarodowej. Nie rodzi się też z eksploatacji surowców mineralnych, ale z dobrej organizacji pracy i innowacyjności. Im zaś szerszy zakres tej współpracy, tym jest ona wydajniejsza, zatem nikt rozsądny mając taki wybór, z UE nie zrezygnuje.

Ziemkiewicz Rafał

„Wielka Polska”

Fabryka Słów 2022

Poza Wielką Lechię

W polskiej szkole, a już na pewno w szkole „narodowej” i „patriotycznej”, z czasów zarówno PRL, jak i obecnej próby reaktywacji tamtego ustroju, podaje się uczniom do wierzenia, że historia Polski zaczyna się od Mieszka I, lub, co najwyżej, od jego bezpośrednich przodków, najwcześniej na przełomie IX/X wieku. Wcześniej na terenach polskich, miały bytować niezależne plemiona Słowian, a jeszcze wcześniej, jak kazały głosić władze oświatowe za pierwszego PRL, plemiona pra-Słowian. Polacy, pra-Polacy, Słowianie i pra-Słowianie, mieli żyć na ziemiach polskich niemalże od czasów kambryjskich trylobitów. Aż do końca lat 70 istniał nawet zapis cenzuralny na wszelkie publikacje kwestionujące ten obowiązujący dogmat. Inne niż prasłowiańskie ludy, mogły, na co cenzura łaskawie zezwalała, owszem wędrować przez ziemie „prapolskie”, ale wyłącznie w charakterze przechodnich gości.

Prawda historyczna o mieszkańcach dzisiejszej Polski w czasach rzymskich i dawniejszych, przestała być urzędowo zwalczana dopiero około 1980 roku, co dla wielu wychowanych na i przyzwyczajonych do dotychczasowej oficjalnej ideologii oznaczało szok, a nawet wręcz zdradę. Polska przecież istniała „od zawsze”. Jeżeli, jak władza narodowa, łaskawie zezwalała wspominać, jakieś plemiona germańskie, czyli wprost „niemieckie”, a szczucie na Niemcy przecież było i jest fundamentem ustrojowym PRL, zarówno wtedy, jak i teraz, się tutaj pojawiały, to tylko przelotnie. Kiedy się jednak okazało, że żadnych Słowian i pra-Słowian w Polsce przed VI – VII wiekiem w ogóle nie było, za to byli tylko „Niemcy” reakcja była cokolwiek histeryczna.

Powstała i rozwinęła się mianowicie ideologia „turbolechicka”, lub „turbosłowiańska”, swoisty, doprowadzony do logicznego ekstremum, odłam „polityki historycznej”. Ideologia ta twierdzi, że, wbrew wszelkim ustaleniom naukowym, Polacy, a właściwie „prawdziwi Polacy” nie tylko pochodzą od kambryjskich trylobitów, nie tylko od tego czasu nieprzerwanie mieszkają w swojej „ojczyźnie”, to jeszcze przez większość tego czasu stworzyli potężną, wspaniałą, rozwinięta cywilizację. Ogromne imperium „lechickie”, które z powodzeniem walczyło z tak potężnymi przeciwnikami jak Aleksander Wielki, czy rzymscy imperatorzy od Juliusza Cezara poczynając i zwyciężało ich.

Dlaczego jednak historia powszechna tego wielkiego, potężnego i długowiecznego słowiańskiego władztwa, znanego także jako Wielka Lechia, nie zna i nigdy o nim nie słyszała? To proste. Wiedza i pamięć o osiągnięciach „Lechitów” została celowo wymazana i usunięta przez odwiecznych wrogów Polski i polskości. Niemców, Kościół katolicki, oraz żydów. Ci pierwsi narzucili kłamliwą narrację, że przeciwnikiem z którym zmagali się w Europie Rzymianie byli nie „Polacy”, ale plemiona germańskie, „Niemcy”. Kościół z kolei nie mógł przeboleć, że „Lechici” dysponowali wspaniałą kulturą i rozwiniętą cywilizacją na tysiąclecia przed chrztem Mieszka. Zaś żydzi, nazywani zwykle przez turbolechitów „komunistami” – wiadomo. Zawsze, z czystej i bezinteresownej nienawiści, starali się Słowianom maksymalnie zaszkodzić, spotwarzyć ich i zohydzić.

Turbolechici swoje twierdzenia opierają głównie na przeinaczonych interpretacjach polskich kronik z okresu średniowiecza, oczywistych fałszerstwach, w rodzaju tzw. kroniki Prokosza, oraz, przede wszystkim, własnej fantazji. Ruch turbolechicki, sytuuje się gdzieś obok UFO, dinozaurów z Loch Ness, czy leczenia tajemną mocą kryształów. Bo już taka Atlantyda jest jednak konceptem dużo bardziej poważnym. Realne znaczenie Wielka Lechia ma tylko jako jeden z fragmentów ideologii mającej uzasadniać oderwania Polski od Zachodu i jego struktur politycznych, oraz powrotu do „wielkiej rodziny słowiańskiej” pod oczywistym przewodnictwem Rosji.

W zasadzie nie byłoby więc żadnego powodu, żeby się Wielką Lechią zajmować. Nie byłoby, gdyby nie to, że Wielka Lechia …rzeczywiście istniała.

Pomimo, że od zdjęcia zapisu cenzuralnego na przedsłowiańskie dzieje Polski, minęło już prawie pół wieku, temat nadal nie cieszy się takim zainteresowaniem specjalistów, na jaki zasługuje, co też w jakimś stopniu tłumaczy sukcesy propagandowe turbolechitów.

Cywilizacje preindustrialne, rolnicze, zwane też maltuzjańskimi, w odróżnieniu od poprzedzających je łowców zbieraczy i nadchodzącej po nich globalnej cywilizacji postindustrialnej, są społecznościami, z samej swojej natury, niestabilnymi. Mogą się rozwijać lub upadać, natomiast nie mogą stabilnie egzystować na jakimś określonym poziomie rozwoju, chyba że ten poziom jest bardzo niski. Z ekologicznego punktu widzenia rolnicy tworzą bowiem ze swoimi uprawami i hodowlami układ symbiotyczny, a takie układy cechuje właśnie wewnętrzna niestabilność, tym większa, im silniejsza jest ta symbioza. Cywilizacje bardziej, niż na skalę pojedynczych wiosek, rozwinięte, w sposób nieunikniony zatem wpadają w oscylacje. Powstają, rozwijają się, osiągają pewien poziom maksymalny, swoisty „złoty wiek”, potem zaś popadają w stagnację i kryzys a w końcu upadają i cały, trwający mniej więcej tysiąc lat cykl, rozpoczyna się od nowa. Na szczęcie ta spirala jednak wznosi się ku górze, upadki bowiem nigdy nie są całkowite i nie resetują wiedzy i osiągnięć cywilizacyjnych w 100%. Każdy nowy cykl bazuje zatem częściowo na osiągnięciach poprzedniego i osiąga wyższy od niego poziom.

Na Zachodzie ostatni tak cykl, który można nazwać cywilizacją chrześcijańską (christianitas), rozpoczął się w V/VI wieku i trwał stosunkowo długo, bo aż do stulecia XVIII. W przeciwieństwie do wszystkich poprzednich, nie zakończył się też, mimo narastającego już pod koniec tego stulecia kryzysu, kolejnym regresem, ale swoistym przejściem fazowym, zwanym nieco mylnie, rewolucją przemysłową.

Nietrudno zauważyć, że całe „oficjalne” dzieje Polski mieszczą się w obrębie tego właśnie ostatniego cyklu. Ale, skoro na terenach śródziemnomorskich, przed christianitas istniała cywilizacja wcześniejsza, antyczna, grecko-rzymska, której szczytowy poziom cywilizacja chrześcijańska powtórzyła dopiero w XV wieku, to czy ta sama prawidłowość nie powinna dotyczyć także terenów dzisiejszej Polski? Okazuje się, że nie tylko mogła, ale i dotyczyła. W Antyku, zwanym też na naszych ziemiach, epoką żelaza, na tysiąc lat przed czasami Mieszków i Bolesławów, istniała w Polsce wyrafinowana i złożona cywilizacja, z pewnością zorganizowana w jakieś struktury państwowe, wcale nie bardziej prymitywne niż państwo Piastów. Krótko pisząc istniała …Wielka Lechia. Kłopot jednak z tym, że prawie wszystko, co o niej wiadomo, pochodzi z badań archeologicznych, źródeł pisanych na ten temat nie ma bowiem praktycznie wcale. O Polsce w czasach rzymskich pisze się najczęściej w kontekście tzw. szlaku bursztynowego, przecinającej Śląsk i Wielkopolskę lądowej drogi handlowej łączącej naddunajskie prowincje Imperium Romanum z wybrzeżem Bałtyku.  Szlak ten kontrolował i czerpał z niego zyski tzw. Związek Lugijski, grupa plemion, które później historia nazwała Wandalami. Szlak bursztynowy funkcjonował jednak stosunkowo krótko, bo tylko do czasów wojen markomańskich z drugiej połowy II wieku. Wojny te zwiększyły znacznie zainteresowanie Rzymian naszym rejonem Europy, ale zmieniły też przebieg szlaków handlowych. Po bursztyn zaczęli się Rzymianie wyprawiać nad Bałtyk drogą morską, natomiast ziemie polskie nawiązały, poprzez tereny dzisiejszej Ukrainy, silniejsze kontakty z rzymską cywilizacją w rejonie Morza Czarnego. W konsekwencji Związek Lugijski rozpadł się, a kultura przeworska, jak Wandalów nazywają archeolodzy, podupadła. Wzrosła natomiast rola terenów położonych na wschodnim brzegu Wisły, gdzie żył lud zwany Gotami, tworzący tzw. kulturę wielbarską.

To właśnie nasza Wielka Lechia. No oczywiście, nie jest ona taka Wielka, we wszystkich znaczeniach tego słowa, jakby chcieli turbolechici, ani nie jest Lechią. Goci i Wandalowie to ludy germańskie, zatem dla turbolechitów i pozostałych genetycznych patriotów, „Niemcy”, a nie Słowianie. Niemniej ich osiągnięcia były imponujące. Kiedy się porówna zrekonstruowane w skansenach chaty „wielbarskie” z analogicznymi, ale młodszymi o millenium obiektami z czasów pierwszych Piastów, to właśnie te pierwsze wyglądają bardziej solidnie i są też bardziej technologicznie zaawansowane. Jeżeli rekonstruktorzy tych budowli nie popełniają jakiegoś błędu, to wnioski są bardzo jednoznaczne. Jest jednak jeszcze coś jeszcze.

Ze wszystkich wykopalisk gockich w Polsce i na Ukrainie, gdzie są oni znani jako kultura czerniachowska, najbardziej uwagę przyciąga tzw. grupa masłomęcka, obszar w okolicach dzisiejszego Hrubieszowa. To swoiste serce Wielkiej Lechii. W całej reszcie Polski, rzymskie denary znajdowane są w postaci skarbów, zakopanych w ziemi w garnkach. Służyły zatem monety te jako swoista lokata kapitału na czarną godzinę. Jednak nie w Masłomęczu. Tutaj nie tylko archeolodzy znajdują rzymskie monety rozsypane luzem, ale i często są to monety …fałszowane na miejscu. Oznacza to, że nie tylko były one codziennie używane, ale i że było na nie olbrzymie zapotrzebowanie, którego import z Imperium nie był w stanie zaspokoić. W Wielkiej Lechii, u szczytu jej rozwoju, w III i IV wieku istniała zatem gospodarka towarowo-pieniężna. Żeby docenić znaczenie tego faktu, należy przypomnieć, że powtórnie pojawiła się ona u nas pod koniec …XIII wieku, kiedy to król Wacław II wprowadził w Polsce do obiegu grosza praskiego. Można też jeszcze wspomnieć, że „Lechici” wybudowali też sobie, już na terenie dzisiejszej Ukrainy, wielkoskalową, opartą o skradzioną zazdrośnie jej pilnującym Rzymianom, technologię, hutę szkła.

Wielka Lechia, jak można oszacować na podstawie tych danych, osiągnęła zatem poziom cywilizacyjny, zbliżony do tego, jaki znana nam, chrześcijańska Polska miała na początku XIV wieku. Równocześnie w tym momencie Polska miała już ponad 300 lat spisanej historii, od Mieszka I do Władysława Łokietka i funkcjonowała jako wyraźnie wyodrębniony organizm państwowy. Nie ma żadnego powodu, aby sądzić, że dzieje Wielkiej Lechii, zwłaszcza jeśli włączy się do nich niewiele mniej rozwiniętych Wandalów, w przybliżeniu tak samo długie, były mniej dynamiczne, mniej fascynujące i mniej obfite w wydarzenia. Bezimienni, zapomniani królowie walczyli o władzę we wcale rozległych królestwach. Podobnie jak Piastowie, toczyli Lechici ze zmiennym szczęściem wojny zarówno między sobą, jak i z dominującym mocarstwem – Rzymianami, dokładnie tak, jak twierdzą turbolechici. Handlowali na wielką skalę z Imperium, a nawet zaciągali się do jego legionów, a zwolnieni po chwalebnej służbie, wracali z zarobionym żołdem w ojczyste strony. Cała bogata historia, polska historia, która całkowicie przepadła w ludzkiej niepamięci.

Przepadła, ponieważ mimo jej całego, zaskakująco wysokiego wyrafinowania cywilizacyjnego, Wielką Lechię czekał smutny koniec. Maltuzjańskiego przeznaczenia nie dało się oszukać. Wielka Lechia, chociaż leżała poza formalnymi granicami Imperium Romanum, to powiązana z nim wieloma więzami ekonomicznymi i społecznymi, była częścią rzymskiego świata. Kiedy więc antyczna cywilizacja wieku żelaza załamała się w V/VI wieku, Wielka Lechia upadła wraz z nią. Upadek Wielkiej Lechii był nawet jeszcze głębszy niż sam tylko upadek Rzymu. Zniknęła nie tylko cywilizacja, ale i populacja. Lechici, czyli Goci i Wandalowie, masowo, poczynając od końca IV wieku, migrowali na tereny rzymskie, chociaż przez jeszcze ponad sto lat, o czym znów wiemy z wykopalisk, utrzymywali kontakt z polskim terytorium macierzystym. W końcu jednak, pod koniec V wieku, zniknęli stamtąd na dobre. W naszych dziejach pojawia się swoista „czarna dziura”, kilkadziesiąt lat kompletnej pustki osadniczej, kiedy na miejscu dawnych rolnych zagonów szumiał sobie coraz wyższy las. I dopiero w połowie VI wieku na nasze ziemie docierają Słowianie, od których już bezpośrednio pochodzą współcześni Polacy.

Chociaż jednak archeologia nie odkryła dotąd żadnych śladów obecności ludzi pomiędzy upadkiem Wielkiej Lechii, a przybyciem Słowian, jakieś grupy Lechitów musiały tu, zanim zostały wchłonięte przez falę słowiańskiej kolonizacji, pozostać, skoro do dzisiaj wiele polskich nazw geograficznych, zwłaszcza rzek, ma ewidentnie niesłowiańską etymologię. Ktoś więc te nazwy nowym przybyszom musiał przekazać. Wbrew XIX wiecznym uroszczeniom nacjonalistów, zarówno polskich, jak i niemieckich, Goci i Wandalowie są zatem, w każdym dowolnym sensie tego słowa, przodkami Polaków, natomiast absolutnie nie są przodkami Niemców, którzy, owszem, również pochodzą od antycznych plemion germańskich, ale innych.

Powszechnie znana historia Polski, przed rozpoczęciem rewolucji przemysłowej, zajmuje zatem 900 lat wewnątrz ostatniego z maltuzjańskich cykli – chrześcijańskiego, a niewątpliwie fascynujące, ale i zarazem kompletnie nieznane dzieje Wielkiej Lechii, jakieś 300-400 lat cyklu poprzedniego, antycznego „żelaznego”. Jednak przed cyklem „żelaznym” były cykle wcześniejsze. Wiek żelaza poprzedzony był epoką brązu. W basenie śródziemnomorskim istniały wtedy tak imponujące kultury jak mykeńska, minojska, hetycka, czy egipskie Nowe Państwo. I Polska też nie była bynajmniej wtedy bezludna. Szczytowy moment tego cyklu w Polsce przypadł na tzw. kulturę Otomani, która reprezentowana jest przez pochodzące z XVII-XVI wieku pne wykopaliska w Trzcinicy i tzw. Górze Zyndrama , na pogórzu karpackim. Rozmach budowy i stopień złożoności, zwłaszcza drugiego z tych osiedli, wskazywałby również na istnienie w tym czasie jakiejś organizacji politycznej, ale wiemy o niej jeszcze mniej niż o Wielkiej Lechii, czyli właściwie mniej niż nic.

I przed epoką brązu w Polsce istniała cywilizacja, choć w miarę posuwania się w głąb czasu, szczyty kolejnych cykli są oczywiście coraz bardziej prymitywne. Czwartym, licząc „pod prąd dziejów”, cyklem jest założona przez koczowniczych jeźdźców ze wschodnich stepów kultura ceramiki sznurowej, a jeszcze wcześniejszym, datowanym na IV millenium pne kultura pucharów lejkowatych, która pozostawiła po sobie do dzisiaj imponujące megalityczne grobowce na Kujawach, oraz potężne zagłębie górnicze w Krzemionkach opatowskich. Wreszcie szósty, najstarszy cykl, to okres ceramiki wstęgowej, sięgający początków istnienia cywilizacji na ziemiach polskich pod koniec VI tysiąclecia pne. Dopiero jeszcze wcześniej wchodzimy w okres przedcywilizacyjny, formacji nie podlegającej procesom historycznym, żyjącym w naturalnym stanie dzikim, łowcom-zbieraczom.

Pod wymienionymi wyżej mało porywającymi nazwami nadanymi przez archeologów, kryje się więc nie tysiąc, jak przywykliśmy myśleć, ale ponad sześć tysięcy lat historii polskiej cywilizacji i kultury, z których to dziejów około 90%, w tym co najmniej 500 lat istnienia organizacji państwowych przynajmniej nie gorszych od państwa Polan z czasów Bolesława Chrobrego, pozostaje praktycznie nieznane i zapomniane niczym dzieje Atlantydy. Nadal też nie powstała żadna przekrojowa profesjonalna, a przy tym dostępna i laikom, publikacja jej poświęcona. Pozostawienie tej kwestii odłogiem pozostawia pole do żerowania przeróżnym turbolechickim maniakom, z wielką dla tematu szkodą.

Trzeci krok w kosmos

Od pierwszego samolotu z 1903 roku do pierwszego załogowego lotu kosmicznego upłynęło 58 lat. Ludzie, którzy jako dzieci byli świadkami tego pierwszego, jako staruszkowie, mogli oglądać w telewizji lądowanie człowieka na Księżycu. Tempo postępu mogło rzeczywiście oszałamiać. Lata 60 XX wieku stały więc pod znakiem kosmonautyki, również w kulturze. W roku 1966 wyemitowano pierwsze odcinki serialu Star Trek.  W 1968 na ekrany kin weszła „Odyseja kosmiczna”. Kontynuowanie dotychczasowego trendu, wszyscy, nawet poważni eksperci, traktowali jako zrozumiałe samo przez się. Do roku 1980 ludzie mieli wylądować na Marsie, a do końca stulecia, pozakładać stałe załogowe placówki nawet na księżycach Jowisza i Saturna.

Historia potoczyła się jednak w zupełnie inną stronę. W lipcu 1975 roku odbył się, znany bardziej z efektów propagandowych, niż merytorycznych, naukowych, czy technologicznych, lot Sojuz-Apollo. Chociaż zarówno amerykański Apollo, jak i radziecki Sojuz, zostały zbudowane do lotów księżycowych, ten akurat lot ograniczył się do orbity wokółziemskiej, gdzie oba te pojazdy się połączyły. Dla kapsuł z rodziny Apollo był to zresztą już ostatni lot i na Księżyc nigdy już one nie wróciły. Sojuzy nawet nigdy tam nie dotarły. Ani zresztą żadne inne załogowe pojazdy aż do dnia dzisiejszego. Lot Sojuz-Apollo symbolicznie zamknął zatem pierwszy etap ludzkiej eksploracji kosmosu. Etap, w którym ekspansja ta była napędzana przez zimnowojenną rywalizację ZSRR i USA, a sama działalność w kosmosie była w stu procentach organizowana przez agencje rządowe i miała przede wszystkim uzasadnienie militarne. Efekty naukowe, a później także i komercyjne, były wyłącznie mało istotnym efektem ubocznym całego przedsięwzięcia. Spośród dwudziestu czterech ludzi, którzy dotarli do Księżyca, był zresztą tylko jeden naukowiec. Pieniądze wydawano wtedy bardzo rozrzutnie. W połowie lat 60, NASA pożerała ponad 4% całego rządowego budżetu USA, a w ZSRR były to proporcjonalnie kwoty jeszcze większe. Ta hojność pozwoliła sfinansować lądowanie ludzi na Księżycu, ale taka finansowa fanaberia nie mogła trwać w nieskończoność. Kiedy korzyści militarne z opanowania kosmosu okazały się ograniczać głównie do umieszczanych na orbitach wokółziemskich satelitów szpiegowskich, jakiejkolwiek dalej idącej eksploracji, nie tylko zresztą załogowej, po prostu zaniechano, a istniejące już projekty, porzucono. Przestrzeń kosmiczna, mimo że teoretycznie niekończona, skurczyła się niepomiernie. Nawet w badaniach tak stosunkowo blisko Ziemi położonego Marsa powstała trwająca dwie dekady luka. ZSRR ograniczył się do budowy kolejnych niewielkich stacji orbitalnych krążących wokół naszej planety, zaś w USA wdrożono, całkowicie od początku oparty o błędne założenia, program tzw. wahadłowców kosmicznych, które, wbrew szumnym zapowiedziom o „tanim i bezpiecznym dostępie do kosmosu”, ani tanie, ani bezpieczne się bynajmniej nie okazały.

Po upadku ZSRR i zakończeniu zimnej wojny, ludzka aktywność kosmiczna i tak już będąca na niewysokim poziomie, drastycznie zmalała. Jeszcze w 1990 roku odbyło się na świecie 120 startów rakiet kosmicznych. W roku 2004 było to już tylko 54. Praktycznie tylko raz na tydzień gdzieś na Ziemi startowała jakaś rakieta, wynosząca ładunki prawie wyłącznie (96,3%) bezzałogowe i tylko na orbity wokółziemskie. Gdyby ktoś w roku 1967 przepowiedział, że tak będzie wyglądała kosmonautyka XXI wieku, zostałby po prostu zabity śmiechem. Nie taka ta przyszłość ludzkości w kosmosie miała być, nie taka…

Na szczęście rok 2004 okazał się dnem, od którego w końcu nastąpiło, początkowo powolne, ale jednak wyraźne odbicie. Do USA i Rosji zaczęły w kosmosie dołączać kolejne kraje. Japonia, UE, Indie, a przede wszystkim Chiny. Powoli, bo powoli, ale rozwijał się rynek satelitów komercyjnych, telekomunikacyjnych, czy meteorologicznych. Całkowita ilość startów zaczęła zatem powoli rosnąć. Najważniejsze jednak okazało się co innego. W obliczu kosztownego fiaska promów kosmicznych, w USA dokonano istnie przełomowego, kopernikańskiego wręcz odkrycia, które w dalszej perspektywie całkowicie zmieniło dynamikę ludzkiej kosmonautyki. Rząd federalny, jak w końcu zauważono, chociaż jest olbrzymim konsumentem rozmaitych dóbr i usług, od atomowych okrętów podwodnych, po papier do kserokopiarek w Białym Domu, sam bynajmniej wytwarzaniem tych dóbr się nie zajmuje, a zwyczajnie organizuje przetargi i kupuje je od producentów na rynku. Nie istnieje żadna rządowa agencja, która by się zajmowała projektowaniem i wytwarzaniem mebli biurowych dla Pentagonu, ani policyjnych radiowozów. Dlaczego zatem w przypadku eksploracji kosmosu było do tej pory inaczej? Dlaczego rządowa agencja NASA sama zajmowała się projektowaniem i budową potrzebnej do tego technologii wykorzystując prywatne firmy wyłącznie w roli ściśle kontrolowanej i nadzorowanej siły roboczej? Może lepiej po prostu kupować konieczne usługi, np. wynoszenie satelitów, czy transport ludzi do stacji kosmicznej i z powrotem, na rynku kosmicznym? Pójście po rozum do głowy poskutkowało wreszcie, niepełnym, bo niepełnym, ale jednak, …uwolnieniem rynku. A wolny rynek jest receptą właściwie na wszystko.

Przełom ten, chociaż gigantyczny, nie dał jednak zauważalnych rezultatów od razu. Nieszczęsne promy nadal były w użyciu, a na rynku, chociaż już częściowo wolnym, wciąż dominowali beneficjenci dotychczasowego układu, przyzwyczajeni do kontraktów typu „koszt plus” i w rezultacie produkujący przysłowiowe misie na skalę swoich możliwości – drogie słomiane inwestycje. Im te misie były droższe, im dłużej trwała ich budowa, tym większe prowizje zgarniali zajmujący się tym kontrahenci. Zmiana parametrów gry rynkowej wywołała jednak w końcu zmianę na samym rynku. W roku 2011 odstawiono wreszcie promy tam gdzie od początku było ich miejsce – do lamusa. Dlaczego były one tak nieudane? Zdecydowało o tym wiele czynników, ale najważniejszy był jeden. Próba zignorowania, opisującego loty rakietowe, równania rakietowego, zwanego też wzorem Ciołkowskiego. Aby w ogóle wysłać coś w kosmos, należy bowiem temu czemuś nadać naprawdę dużą prędkość. W przypadku orbity wokółziemskiej jest to tzw. pierwsza prędkość kosmiczna równa 8 km/s, aby zaś osiągnąć dalsze cele, należy przekroczyć drugą prędkość kosmiczną, wynoszącą 11 km/s. Aby rozpędzić jakąkolwiek masę to takich prędkości, trzeba zużyć ogromne ilości paliwa rakietowego. Problem w tym, że to paliwo …same ma masę. W rezultacie znakomitą większość paliwa zużywa się do rozpędzania nie ładunku użytecznego, ale …samego paliwa. Ładunek użyteczny stanowi zatem nie więcej niż 3-4% całkowitej masy startowej rakiety. Do dzisiaj zresztą nie pobito wynoszącego 4,6% rekordu w tej dziedzinie, należącego do „księżycowej” rakiety Saturn V skonstruowanej jeszcze w latach 60. W walce o kolejne promile udźwigu, konstruktorzy rakiet używają najbardziej wyrafinowanych metod. Jedną z nich jest stosowanie rakiet wielostopniowych, czy to w postaci kolejnych członów rakiety stojących jeden na drugim, czy to w postaci montowanych z boku rakiet wspomagających. Jedne i drugie są odrzucane natychmiast, kiedy tylko wyczerpią swoje paliwo, aby swoją masą nie obciążać dalszego lotu. Odrzucane i …wyrzucane, bo są to, a właściwie do niedawna były, elementy jednorazowego użytku. Na końcową orbitę nie powinno się targać absolutnie niczego, poza samym docelowym ładunkiem użytecznym.

Prom kosmiczny był absolutnym zaprzeczeniem tej reguły. Jego napęd wynosił na tzw. niską orbitę okołoziemską, LEO, ponad sto ton ładunku, niewiele mniej niż wspomniana już, najpotężniejsza w dziejach kosmonautyki, rakieta Saturn V. Niestety, tylko ćwierć z tego przypadało na jakiś użyteczny ładunek. Cała reszta udźwigu, 75 ton służyło wyłącznie do przywiezienia kilkorga kosmonautów z powrotem na Ziemię. W zamian za to ograniczenie urządzenie to mogło, inaczej niż wszystkie inne używane wtedy rakiety, po wylądowaniu i remoncie, wystartować ponownie, co teoretycznie miało znacznie zmniejszyć cenę pojedynczego lotu. Cóż, kiedy nie zmniejszyło. Na przełomie stuleci wyniesienie jednego kilograma ładunku na orbitę wokółziemską nadal kosztowało średnio dziesięć tysięcy ówczesnych dolarów, co znakomicie dławiło rynek, poprzez drastyczne ograniczenie ilości potencjalnych klientów. Mało klientów to mało zamówień, zatem brak też zachęty finansowej do rozwijania i modyfikacji technologii i koło się zamyka.

Dzisiaj transportem ludzi na orbitę i z powrotem na Ziemię zajmuje się pojazd Dragon. Podobnie jak wahadłowiec kosmiczny może być on używany wielokrotnie, ale jest od niego prawie dziesięciokrotnie lżejszy. Dragon różni się od promu również pod wieloma innymi względami. Startuje jako ładunek dwustopniowej rakiety Falcon 9. Z tych dwóch stopni producent Falcona odzyskuje nie ostatni, jak w przypadku promu, ale właśnie pierwszy stopień. Stanowi on i tak 90% całej masy rakiety, a lata niżej i ze znacznie mniejszymi prędkościami, niż prom. Odzyskanie go jest zatem dużo łatwiejsze i ma dużo większy sens ekonomiczny, niż odzyskiwanie swego czasu orbitera promu. Zarówno Dragon, jak i sama rakieta Falcon 9, której cięższa wersja, zwana Falconem Heavy, jest drugą najpotężniejszą z używanych dziś na Ziemi rakiet nośnych, jest w całości autorskim dziełem prywatnej firmy SpaceX, pierwszej, która skorzystała na uwolnieniu rynku kosmicznego.

Pierwszej, ale bynajmniej nie ostatniej. Oprócz SpaceX , jeszcze trzem innym prywatnym firmom udało się już wysłać coś w kosmos, a kilka następnych jest tego bardzo blisko. W znacznej mierze dzięki ich wysiłkom ludzka ekspansja kosmiczna w końcu rusza z miejsca. W pierwszej dekadzie XXI wieku odbywało się średnio 65 kosmicznych startów rocznie, w tym w najgorszym, 2004 roku, jak już wspomniano, zaledwie 54. W drugiej dekadzie wskaźnik ten wzrósł już do 93 startów rocznie, natomiast trzecia dekada, jak do tej pory, dała nam już średnio 165 startów rocznie, w tym 186 w rekordowym, jak dotąd, roku 2022. Są to już liczby znacznie wyższe niż w czasach najbardziej zażartej rywalizacji kosmicznej Zimnej Wojny. Dynamiczny wzrost ludzkiej aktywności w kosmosie i udział w nim prywatnych firm, pokazano na poniższym wykresie.

Wykres ten pokazuje, zgodnie ze swoim tytułem, właśnie loty kosmiczne, czyli loty, które osiągnęły przynajmniej pierwszą prędkość kosmiczną, wynoszącą, jak już wspomniano 8 km/s i wysłały, lub przynajmniej miały wysłać, jakiś ładunek przynajmniej na orbitę okołoziemską. Starty suborbitalne, szumnie czasami reklamowane również jako „loty kosmiczne”, a polegające na osiągnięciu jedynie pewnej arbitralnie określonej wysokości nad powierzchnią Ziemi, 100, lub nawet mniej kilometrów, nie są do tego bilansu liczone. Do osiągnięcia takiego celu wystarczy prędkość ledwo 1,4 km/s, co w przeliczeniu na energię, która jest proporcjonalna do kwadratu prędkości, daje różnicę wobec pierwszej prędkości kosmicznej, już ponad trzydziestokrotną. Różnica pomiędzy takim lotem suborbitalnym, a „prawdziwym” lotem w kosmos jest zatem zbyt wielka i przepastna, aby można było te wydarzenia zaliczyć do tej samej, czy nawet zbliżonej kategorii.

Ignorując zatem loty suborbitalne, udział USA w startach w rekordowym roku 2022 wynosił 47% (87 startów), z czego sam SpaceX startował 61 razy, a udział Chin 34% (64 starty). Na tle tych osiągnięć uderza mizeria kraju, który jako pierwszy erę kosmiczną otworzył i przez długi czas w ilości startów liderował. Były bowiem lata, kiedy Rosja wypuszczała nawet ponad połowę wszystkich ziemskich pojazdów kosmicznych. W 2022 tymczasem, jej udział w tym dziele spadł już poniżej 12% (22 starty), nieco ponad 1/3 tego co wystrzeliły Chiny, czy nawet jedna prywatna firma SpaceX. Kosmiczny, w przenośni i dosłownie, upadek Rosji jest zresztą nie tylko ilościowy. Podczas gdy w USA, a także, w mniejszym stopniu, w Chinach, Japonii, Indiach i w Europie, przemysł kosmiczny buduje nowe konstrukcje, modernizuje i ulepsza istniejące, to w Rosji w użyciu wciąż są technologie kosmiczne mające nawet i 60 lat , a nawet nieco młodsza, ale już przestarzała, rakieta Angara, ciągle jeszcze znajduje się właściwie w fazie prób. Widoczny już gołym okiem rozpad i zanik, mającej tyle chwalebnych tradycji, rosyjskiej kosmonautyki, wynika oczywiście z postępującego rozkładu i rozpadu całej Rosji jako takiej. Jeszcze w tej dekadzie Rosja w starciu z, nawet relatywnie, ale wolnym rynkiem, utraci zdolność do wysyłania w kosmos ludzi, a może i w ogóle czegokolwiek.

Poza Rosją obserwujemy jednak dynamiczny wzrost kosmicznej ekspansji. Nie zatrzyma się on szybko. W ciągu 20 lat koszt wyniesienia ładunku na orbitę spadł kilkukrotnie. Spowodowało to znaczne rozszerzenie rynku kosmicznego. Podmioty gospodarcze, które jeszcze dekadę temu nawet nie rozważały możliwości posiadania własnych satelitów, czy wysyłania sond kosmicznych na pozaziemskie globy, dzisiaj zyskały taką możliwość i wiele z nich z niej korzysta. Paleta potencjalnych klientów rozszerza się coraz bardziej, a ceny nadal będą spadać. Wspomniana już rakieta Falcon 9, mimo że ciągle jest najbardziej zaawansowanym technologicznie kosmicznym systemem nośnym na świecie, powoli szykuje się już na emeryturę. Jej twórcy kończą przygotowania, do, nadchodzącego lada moment, debiutu rakiety jeszcze nowocześniejszej, przechodzącej swoim nowatorstwem wszystko, co jeszcze na początku stulecia można było sobie nawet realnie wyobrazić. Rakiety napędzanej silnikami, jakich nikt wcześniej nigdy nie używał. Rakiety o gigantycznym udźwigu mającym wreszcie, po sześćdziesięciu latach, przegonić pod tym względem legendarnego Saturna V. Rakiety, której wszystkie elementy będą mogły być wykorzystywane wielokrotnie. Wprowadzenie do użytku tego zestawu, zwanego „SuperHeavy” będzie kolejnym przełomem technicznym i ekonomicznym, znów obniżającym cenę lotów kosmicznych nawet o rzędy wielkości i tym samym jeszcze bardziej rozszerzając ten rynek. Kosmos wreszcie naprawdę stanie przed ludzkością otworem, i rozpocznie się era kosmiczna, której nadejście przedwcześnie ogłoszono już na przełomie lat 50 i 60 XX wieku.

O czym myślą genetyczni patrioci

Przywykło się w Polsce narzekać na to, że partie i stronnictwa polityczne „nie mają programów”. Jest to jednak chybiona pretensja. Każde ugrupowanie polityczne mające jakieś zauważalne poparcie, program, który przekonał do nich jakiś segment elektoratu, jak najbardziej posiada. Program ten jednak rzadko kiedy przyjmuje postać książeczki z takim właśnie tytułem na okładce. W rzeczywistości jest to po prostu realny kierunek, w którym dana partia prowadzi Polskę kiedy sprawuje rządy, oraz całość medialnego przekazu, który dana partia generuje wtedy, kiedy jest w opozycji. Przekaz taki nie musi być nawet autorstwa oficjalnych organów partyjnych i ich statutowego kierownictwa, a najczęściej bywa generowany przez bliskich partii publicystów i zaprzyjaźnione media. Ma to tą dodatkową wielką zaletę, że w razie jakiejś kompromitacji i negatywnej reakcji wyborców na jakiś fragment takiego programu, można się od niego łatwo oficjalnie odciąć i go zdezawuować.

 W szczególności dotyczy to partii PIS, która na polskiej scenie politycznej jest pod wieloma względami wyjątkowa. PIS nie jest bowiem stronnictwem politycznym w dzisiejszym, zachodnim tego słowa rozumieniu, ale czymś w rodzaju skrzyżowania mafii z sektą. Ideową i personalną , choć nie organizacyjną, kontynuacją PZPR. Tak samo jak w PZPR jest zarządzany centralnie przez Biuro Polityczne, zwane w PIS obecnie centralnym ośrodkiem dyspozycji politycznej i na żadną niezależną od tego centrum politykę, nawet w formie publicystycznej, nie ma w PIS miejsca. Wszystkie zatem publikacje, a już na pewno publikacje zahaczające o kwestie polityczne, społeczne, czy bardzo istotne w PIS – historyczne, autorstwa jakoś skojarzonych z tą partią twórców, należy traktować jako mniej lub bardziej oficjalne stanowisko owego CODP. Skoro owi twórcy głoszą jakiś program polityczny, to znaczy że otrzymali oni z PIS takie polecenie, albo przynajmniej przyzwolenie. Gdyby bowiem próbowali robić to na własną rękę, natychmiast zostaliby w PIS ogłoszeni zdrajcami, targowicą, esbeckimi mordami, agentami śpiochami, larwami, masą polskojęzyczną, czy ogólnie osobami wykorzenionymi z poczucia polskości, jak to zwykle się w PIS odstępców od jedynie słusznej linii nazywa. Ma się także rozumieć że automatycznie zostaliby usunięci ze wszystkich partyjnych mediów, a wszystkie podmioty gospodarcze w jakikolwiek sposób związane z PIS zerwałyby z nimi jakąkolwiek współpracę. Jeżeli zaś nic takiego nie miało miejsca, należy przyjąć, że ogłoszone w ten sposób treści są zgodne z i odzwierciedlają linię polityczną PIS.

Reguła ta dotyczy również książki pt. „Strollowana rewolucja”, autorstwa Rafała Ziemkiewicza, znanego szerzej jako autor literatury pornograficznej z zakresu sado-maso, w której, jak sam się swego czasu chwalił, zamieścił obscena „lepsze niż w Greyu”. Obecnie jest Ziemkiewicz etatowym pisowskim publicystą, regularne publikującym w partyjnych mediach, głównie w „DoRzeczy”. Jako taki zdecydowanie spełnia on warunki opisane wyżej i należy jego wypowiedzi traktować jako odzwierciedlenie opinii i planów Partii, choćby nawet jeszcze oficjalnie przez CODP nie ogłoszonych. Co zatem ma nam PIS klawiaturą Ziemkiewicza do powiedzenia?

Na samym początku „Strollowanej rewolucji” ogłasza Ziemkiewicz upadek cywilizacji Zachodu, zwanej przez niego „demokracją liberalną”. Zachód wg PIS przestał być nie tylko „wolnym światem”, ale także cywilizacyjnym centrum, oazą dobrobytu, naukowego i cywilizacyjnego postępu, oraz zaczął podupadać także materialnie. Ameryka, jak głosi PIS przegrywa w cywilizacyjnym wyścigu z Chinami, a Europa jest coraz bardziej zacofana względem …Indii i Brazylii (sic!!!). To w tych właśnie krajach, oraz w świecie islamu, mają być dokonywane przełomowe odkrycia i wynalazki, kwitnąć wolny rynek, który w krajach Zachodu już dawno miał obrócić się w komunizm. Komunizm, który szczególnie zagnieździć się miał na zachodnich uniwersytetach, które zostały zniszczone przez szalejący terror politycznej poprawności i totalitarną cenzurę, od której uczelnie chińskie, czy muzułmańskie są oczywiście całkowicie wolne.

Cała książka i wszystkie zawarte w niej diagnozy i prognozy są zbudowane na fundamencie tego jednego granitowego dogmatu. Obalenie tego dogmatu unieważnia zatem praktycznie całą treść „Strollowanej rewolucji”. Czy zatem kraje Zachodu faktycznie, jak twierdzi PIS, są w porównaniu z Chinami (ChRL), Indiami, Brazylią i krajami muzułmańskimi, stały się komunistyczne, biedne, zacofane naukowo i technologicznie?

Zamożność społeczeństw liczy się zazwyczaj za pomocą wskaźnika PKB per capita. Jeżeli spojrzymy na listę krajów ułożoną według wysokości tego wskaźnika, sporządzoną np. przez MFW, to w pierwszej dwudziestce krajów znajdziemy trzy muzułmańskie, naftowe, szejkanaty Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie (ZEA) i Brunei, Singapur, Tajwan oraz piętnaście krajów owego rzekomo zbiedniałego Zachodu, przy czym zarówno Singapur jak i Tajwan, chociaż są krajami niezachodnimi, to należą przecież również do owego obozu zgniłej „demokracji liberalnej”. Chiny znajdują się na tej liście zamożności dopiero na miejscu 72, Indie na 127, a Brazylia na 86. Oczywiście PKB można obliczać w rozmaity sposób, ale niezależnie od tego jaką metodą się tego dokona, proporcje będą mniej więcej takie same.

Podobnie jest z poziomem wolnego rynku. Aby go zmierzyć posłużymy się wskaźnikiem „Index of economic freedom” (IEF) publikowanym co roku przez fundację Heritage. Za kraje w pełni wolnorynkowe można uznać te, które mają poziom IEF wyższy od 70 pkt (na 100 możliwych). Takich krajów na świecie jest 34. Powtórnie znajdziemy tu Singapur i Tajwan, oraz Koreę płd. Są też trzy kraje z Ameryki łacińskiej (Chile, Urugwaj i Barbados), Mauritius z Afryki, oraz ZEA – jedyny w tym gronie kraj muzułmański. Pozostałe dwadzieścia sześć państw wolnorynkowych to oczywiście przedstawiciele zgniłego zachodniego demoliberalizmu. Od Szwajcarii (84,2 pkt) po Słowenię (70,5 pkt). Nie ma za to tu oczywiście ani Chin (48 pkt 158 miejsce w tym rankingu) ani Indii (53,9 pkt 131 miejsce), ani Brazylii (53,3 pkt, 133 miejsce)

A jak jest z poziomem uniwersytetów? Najbardziej znany ranking światowych wyższych uczelni jest zwany ARWU ( Academic Ranking of World Universities) albo listą szanghajską. Nieprzypadkowo szanghajską, ponieważ jest to ranking opracowywany w …Chinach, zatem na pewno nie można mu zarzucić chęci deprecjacji uczelni z Państwa Środka i faworyzowania uniwersytetów „demoliberalnych”. Tymczasem pierwsza niezachodnia uczelnia pojawia się na tej liście dopiero na miejscu 24 i bynajmniej nie jest ona chińska, brazylijska, indyjska czy islamska, ale japońska (Uniwersytet Tokijski). Na liście szanghajskiej decydowanie dominują owe, podobno według PIS komunistyczne, ocenzurowane i sterroryzowane „polityczną poprawnością” szkoły z Zachodu, szczególnie z USA. W pierwszej dwudziestce jest bowiem aż 15 uczelni z tego właśnie kraju. Pierwszy uniwersytet z ChRL, kraju o populacji czterokrotnie od amerykańskiej większej, znajdziemy na miejscu 26. Najlepszy brazylijski dopiero w drugiej setce, obok najlepszego islamskiego, a indyjski w … czwartej. Jak widać całe to pisowskie gadanie o cenzurze, ideologicznym terrorze i komunizmie rzekomo tłamszących zachodnie uczelnie, to właśnie tylko gadanie.

Oczywiście uniwersytety są, co prawda, świątyniami nauki, ale głównie teoretycznej. A jak ma się sprawa z praktyką, z wdrożeniami nowych technologii, z innowacyjnością gospodarki? To z kolei pokazuje ranking Global Innovation index.  Może chociaż tutaj, jak podaje do wierzenia Ziemkiewicz, prym wiodą Brazylia, Indie, Chiny i Zjednoczone Emiraty Arabskie? Chiny rzeczywiście, jak na kraj bardzo biedny (niskie PKB per capita) i komunistyczny (bardzo niskie IEF), radzą sobie całkiem dobrze, w ciągu ostatnich pięciu lat faktycznie bardzo w tym rankingu awansowały i zajmują teraz jedenastą pozycję. W pierwszej dziesiątce znajdziemy za to Koreę płd i Singapur, oraz osiem podobno upadłych krajów demoliberalnych z USA na drugiej pozycji (pierwsza jest Szwajcaria) włącznie. W pierwszej dwudziestce znajdziemy tych rzekomo zacofanych państw Zachodu łącznie 15. Opiewane przez Ziemkiewicza z iście cielęcym zachwytem, jako technologiczny lider i innowator, Emiraty są na pozycji 31, wyprzedzone nawet przez Czechy. Indie znajdziemy na miejscu czterdziestym, a Brazylię na 54.

Jak zatem widać, twarde, ilościowe, mierzalne, obiektywne dane zadają całkowity kłam pisowskiej propagandowej narracji o upadłym Zachodzie, zgniłym liberalizmie i nieudolnej demokracji, unieważniając całkowicie wszystkie dalsze wywody zawarte w „Strollowanej rewolucji”. Ameryka i Europa w dalszym ciągu (wszystkie wymienione rankingi pochodzą z 2022 roku) wyraźnie góruje ustrojowo, ekonomicznie, naukowo i technologicznie nad Chinami. Bo o Indiach, Brazylii i krajach muzułmańskich to nawet nie ma w tym kontekście co wspominać. Oczywiście istnieją kraje niezachodnie, takie jak Tajwan, Japonia, Korea płd, czy Singapur, które realnie dogoniły już cywilizacyjnie kraje Zachodu, ale właśnie dogoniły i dołączyły do nich, a nie je wyprzedziły i zastąpiły. Nie jest też jednak przypadkiem, że Ziemkiewicz w ogóle takich krajów nie dostrzega.

Pisowska machina propagandowa ma zresztą w ogóle olbrzymie problemy intelektualne, kiedy dochodzi do jakiś porównań ilościowych. Zauważa na ten przykład Ziemkiewicz, że chińscy pracownicy pracują znacznie ciężej i spędzają w pracy znacznie więcej czasu niż pracownicy amerykańcy i w ogóle „zachodni”, ale wysuwa z tego absurdalny wniosek, jakoby pracownicy chińscy byli „bardziej wydajni”, chociaż w rzeczywistości jest przecież dokładnie na odwrót. W ciągu godziny pracy, Chińczyk z ChRL wytwarza zaledwie 15% tego co wytwarza Amerykanin, 21% tego co Chińczyk z Tajwanu i niespełna 30% tego co wytwarza …Polak. W dodatku, już od mniej więcej 2015 roku, ta różnica w wydajności, pomiędzy Chinami a krajami cywilizowanymi, w ogóle przestała się zmniejszać. ChRL zatem dąży nie do żadnej światowej czołówki cywilizacyjnej, ale wprost do tzw. pułapki średniego dochodu.

Zawarta w książce Ziemkiewicza diagnoza jest zatem całkowicie, w 100%, fałszywa. Dlaczego jednak PIS tak jawnie nieprawdziwy obraz świata usiłuje Polakom narzucić do wierzenia? Istnieją co najmniej dwa powody podjęcia przez PIS takiego, wydawałoby się, syzyfowego, wysiłku. Pierwszy z nich odkryjemy zestawiając ze sobą kraje, które według PIS, wygrywają wyścig cywilizacyjny z demoliberalnym Zachodem. Kraje te, to, jak podaje Ziemkiewicz, Brazylia, Indie, Chiny. Kogo w tym zestawieniu brakuje? Tak jest, brakuje Rosji, która wraz z wymienioną trójką tworzy organizację zwaną od pierwszych liter nazw tych krajów, BRICS. BRICS jest swoistym klubem dyskusyjnym krajów, które z jednej strony są biedne (mają niski PKB per capita), i źle rządzone (mają niski IEF), ale zarazem są wielkie ludnościowo lub terytorialnie i w związku z tym cierpią na dyskomfort braku, proporcjonalnego do tego potencjału, znaczenia w światowej gospodarce i polityce. Oczywistego rozwiązania tego problemu, czyli wprowadzenia u siebie reform wolnorynkowych, które by upodobniły ich ustrojowo nie tylko do Zachodu, ale także do krajów które już Zachód dogoniły, czyli Tajwanu, Japonii, czy Korei płd, jakoś rządy krajów BRICS nawet nie rozważają. Zachwalając i stawiając te kraje Polakom za wzór, PIS oczywiście musi skrzętnie pomijać Rosję, bo wszelkie chwalenie Rosji wprost, byłoby w Polsce, inaczej niż na Węgrzech, czy w Serbii, bardzo źle odebrane i zniszczyłoby całkowicie wiarygodność takiej propagandy. Nie mówiąc już o tym że o ile Ziemkiewicz, wykorzystując ignorancję swoich czytelników w tej materii, może sobie bajać o rzekomo niezwykłych osiągnięciach gospodarczych, naukowych i technologicznych Chin, Indii czy Brazylii, o tyle podobne twierdzenia o Rosji, wywołałyby jednak potężny efekt komiczny, a nie o to PISowi przecież chodziło.

Jednak cała ta przemyślna kombinacja z ukrywaniem Rosji w propagandzie PIS doznała nagłego załamania 24 lutego 2022 roku. W czasie, kiedy Ziemkiewicz pisał i wydawał „Strollowaną rewolucję” mógł on jeszcze nie wiedzieć, że do rosyjskiej inwazji na Ukrainę dojdzie, ale jego mocodawcy z PIS wiedzieli już o tym bardzo dobrze. Liczyli oni jednak na szybkie zwycięstwo Rosji i Putina i błyskawiczny upadek Ukrainy, po którym już jawnie mogliby odwrócić sojusze i triumfalnie ogłosić przystąpienie do „ruskiego miru” uzasadniając ten krok właśnie upadkiem, niemocą, demoralizacją i zgnilizną zachodnich liberalnych demokracji. Tymczasem Ukraina, zwana wprost w pisowskiej propagandzie przecież „upadliną”, nie tylko stawiła „suwerennej demokracji” rosyjskiej zaskakująco silny opór, ale i zaczęła całą wojnę wygrywać. W tej sytuacji PISowi nie pozostało nic innego, jak nadal udawać wrogość do Rosji i skrajnie niechętnie, ale jednak, przyłączyć się do amerykańskiej pomocy Ukrainie.

Na rynku księgarskim pozostała jednak „Strollowana rewolucja” Ziemkiewicza. Ponad połowa jej objętości to detaliczne opisy zalewającej i deprawującej świat Zachodu „ideologii LGBT”, (anty)kultury „wokeness” i „niekontrolowanej migracji”, czyli tych zjawisk, o których teraz wojenna propaganda Moskwy trąbi nieustannie na prawo i lewo głosząc, że właśnie w imię walki z nimi, prowadzi Rosja tę wojnę. Innym głównym motywem kremlowskiej propagandy jest „wyzysk” z jakim ze strony nie tylko zdemoralizowanego ale i bezwzględnie chciwego Zachodu, spotykają się kraje trzeciego świata, przed którym to wyzyskiem Rosja kraje tamtego rejonu chroni. Ten motyw …również jest obecny w „Strollowanej rewolucji”, co sprawia, że cała inspiracja propagandy PIS jest teraz widoczna jak na dłoni. To wcale nie w PIS wymyślono straszenie „genderem” i „niekontrolowaną migracją”. PIS otrzymał te motywy z zewnątrz.

Od swoich zagranicznych poputczików, Rosja wcale bowiem nie wymaga, by koniecznie ją chwalić, zwłaszcza w kraju takim jak Polska, gdzie byłoby to kompletnie przeciwskuteczne. Przede wszystkim oczekuje Rosja zohydzania istniejących alternatyw wobec swojego „ruskiego mira” i zwłaszcza odcinania danego kraju od realnych i mentalnych związków z Zachodem, co właśnie PIS klawiaturą Ziemkiewicza w „Strollowanej rewolucji” czyni. Kiedy społeczeństwo będzie dostatecznie zdemotywowane do praworządności, cywilizacji i wolnego rynku, „ruski mir” nasunie się przecież sam, jako jedyna możliwa alternatywa.

Rosyjski wpływ i inspiracja medialna przyjmuje wiele różnych form. Może promować rasizm, lub antyrasizm, socjalizm, libertarianizm, konserwatyzm (specyficznie rozumiany, ale jednak), zwalczać lub promować aborcję, może potępiać ze zgrozą holocaust, lub szerzyć antysemityzm, nie musi też, jak już wspomniano, wychwalać wprost samej Rosji i jej polityki. Jeżeli taka jest „mądrość etapu” może nawet Rosję werbalnie atakować i ją krytykować. Istnieją jednak dwa elementy, po których ową moskiewską inspirację, niczym diabła po zapachu siarki, można bez żadnej wątpliwości rozpoznać, zwłaszcza, że zwykle występują razem. Pierwszy z nich to oczywiście lekceważenie i pogarda wobec cywilizacji Zachodu, przekonanie o jego degeneracji, bezsile i postępującym upadku. Drugi, nie mniej ważny, to wiara w decydującą rolę zasobów naturalnych, surowcowych w rozwoju gospodarczym. Elementy te są dla moskiewskiej propagandy tak istotne i charakterystyczne, ponieważ sama rosyjska władza, wbrew elementarnym faktom, święcie wierzy w ich prawdziwość. Przykładowo potępiając USA za jego interwencje militarne w różnych krajach na świecie, moskiewska propaganda nigdy nie zaniedbuje podkreślać, jakie to podobno nieprzebrane złoża surowców w tychże krajach miałyby się znajdować, bo przecież żadnego innego realnego powodu do zbrojnej interwencji, niż chęć kontrolowania i czerpania zysków z owych mitycznych złóż, Kreml nie jest w stanie sobie wyobrazić.

Cała „Strollowana rewolucja” jest poświęcona właśnie pierwszemu z tych dwóch opisanych wyżej zagadnień, czyli mniemanemu upadkowi Zachodu, w aspekcie głównie politycznym i kulturowym. Rozważanie roli surowców naturalnych w żaden logiczny sposób się w tę narrację nie wpisuje. A jednak i ten wątek, jakimś dziwnym przypadkiem, się w książce Ziemkiewicza znalazł! Twierdzi autor:

Kobalt stał się ropą naftową i węglem XXI wieku, postawą ukierunkowanego ideologicznie rozwoju gospodarczego i podstawą zysków największych międzynarodowych koncernów. Bez kobaltu nie ma wydajnych baterii elektrycznych. Bez kobaltu nie ma elektromobilności, fotowoltaiki, smartfonów, notebooków i wszelkich innych nośników elektronicznych. Bez kobaltu Mark Zuckerberg, Billl Gates, czy Jack Dorsey byliby pozbawionymi jakichkolwiek wpływów nędzarzami, a wartość Google’a, Facebooka, Apple’a i Microsoftu skurczyłaby się do ceny budynków, krzeseł i biurek.

PIS, w ślad za Moskwą wydaje się święcie wierzyć, że wymienieni wyżej przedsiębiorcy zbudowali swoje fortuny na kontroli zasobów kobaltu. Bo tego, że nowoczesna postindustrialna gospodarka opiera się nie, jak to było przed rewolucją przemysłową, w gospodarce maltuzjańskiej, na zasobach naturalnych, ale na innowacyjności, przekracza całkowicie ich możliwości pojmowania. Rosja, PIS i Ziemkiewicz wciąż tkwią mentalnie w czasach neolitu, kiedy potęga i bogactwo były wprost proporcjonalne do ilości posiadanych łanów ziemi uprawnej i worów złota w skarbcu. Kobalt tak naprawę nie ma żadnego znaczenia, a ceny produktów w których jest stosowany nie zależą od ceny samego kobaltu praktycznie wcale. Kobalt jest na rynku dostępny, zatem jest i używany. Gdyby, z jakichkolwiek powodów, jego dostawy by się zmniejszyły, gdyby jakiś podobny Putinowy bandzior zawłaszczył afrykańskie złoża tego surowca i ogłosił dekret o zakazie sprzedaży kobaltu „krajom nieprzyjaznym”, to wywołane tym działaniem perturbacje na rynku trwałyby najwyżej kilka miesięcy, do momentu znalezienia alternatywnych źródeł zaopatrzenia, lub, co bardziej prawdopodobne, zmodyfikowaniu technologii produkcji tych urządzeń, w celu wyeliminowania z nich kobaltu.

W tym miejscu dochodzimy właśnie do drugiego istotnego powodu, dla którego PIS tak gorliwie szerzy wymyśloną na Kremlu linię propagandową. Chodzi o rzekome przyczyny owego mniemanego upadku zachodniej „demokracji liberalnej” i o winnych, w rozumieniu Ziemkiewicza, tego stanu rzeczy. Owszem bezpośrednio Zachód umierać ma toczony przez tytułową, „strollowaną”, „rewolucję LGBT” , tzw. „wokeness” i „niekontrolowana migrację”. Ale ktoś przecież owych rewolucjonistów i imigrantów inspiruje wspiera, opłaca i chroni. Ktoś po prostu ma w tym swój interes. I ten ktoś zostaje w końcu przez PIS zdemaskowany.

Przyczyną zmierzchu, degrengolady i upadku „demokracji liberalnej”, cywilizacji Zachodu, są, wg PIS, uwaga, uwaga…

PRYWACIARZE.

Tak jest. Za całe zło, według autora „Strollowanej rewolucji” odpowiada własność prywatna, prywatne firmy i przedsiębiorstwa. Oczywiście pomiędzy PZPR i Hilarym Mincem, którzy swego czasu głosili to samo, a PIS i Rafałem Ziemkiewiczem, istnieją jednak pewne różnice. O ile w latach 40 XX wieku zagrożeniem dla filarów cywilizacji były wg Hilarego Minca nawet prywatne wiejskie sklepiki, o tyle obecnie PIS jest gotów tolerować własność prywatną nawet w nieco większej skali. Granica przebiega tym razem w miejscu, w którym prywatna firm jest dostatecznie duża i bogata, i działa w dostatecznej liczbie różnych państw, żeby była w stanie skutecznie przeciwdziałać próbom wywłaszczenia, konfiskaty, „unarodowienia”, czy „zwrócenia ludowi”, podjętym przez jakiś narodowo-patriotyczny, „suwerenny” reżim państwowy. Własność prywatna, wg PIS, nie może osiągnąć skali, przy której „rząd narodowy” nie może już łatwo rozgnieść jej jak pluskwę, jeżeli tylko przyjdzie mu na to ochota. Prywatny hotel jest akceptowalny, natomiast sieć hoteli, tym bardziej międzynarodowa, już na pewno nie. Na tę opinię na pewno wpłynęła również sprawa tzw. „lex TVN”, kiedy to PIS usiłował zniszczyć i przejąć tę stację telewizyjną, ale na szczęcie dla jej widzów, pracowników i właścicieli, TVN, jako część wielkiego międzynarodowego koncernu medialnego, zdołał się jakoś przed tym obronić.

Dlatego to właśnie wielkie międzynarodowe korporacje, na które ręce PIS są zdecydowanie za krótkie, są tu przedmiotem szczególnej nienawiści i obarczane są odpowiedzialnością za „gender”, „niekontrolowaną imigrację” a także np. za zaśmiecanie plastikiem oceanów, celowe utrzymywanie w nędzy mieszkańców Afryki i ludobójstwo w kopalniach kobaltu. Naturalnie chodzi wyłącznie o zachodnie, amerykańskie lub europejskie korporacje. Korporacje chińskie, przeciwnie, nikogo nie krzywdzą, działają odpowiedzialnie i etycznie, inwestują w rozwój biednych krajów, chronią ptaszki, pszczółki i motylki. Narodowy, suwerenny i patriotyczny rząd chiński natomiast chroni chińskie dzieci przed grami komputerowymi, a chińskich użytkowników internetu przed „nieobyczajnością”, czyli właśnie „ideologią LGBT”. Przed tym ostatnim chroni zresztą swoich obywateli również narodowy suwerenny i patriotyczny rząd rosyjski, chociaż o tym już Ziemkiewicz konsekwentnie nie wspomina. Dlatego też Chiny (ludowe) przegoniły ekonomicznie, technologicznie, naukowo i cywilizacyjnie upadły, demoliberalny Zachód, a ChRL prowadzi zaawansowane badania nad fuzją termojądrową, których na Zachodzie oczywiście nikt nie prowadzi. Dosłownie:

O ile mi wiadomo, żadne laboratorium na Zachodzie nie jest w porównywalnym stopniu zaawansowane w pracy nad nią [tj fuzją].

Żadne. Nie jest.

No cóż zobaczymy, gdzie w takim razie pojawi się pierwsza komercyjna elektrownia fuzyjna i dlaczego nie będzie to w Chinach, a tym bardziej nie w Indiach, Brazylii, nie mówiąc już o Rosji. Tym w Chinach jednak, co budzi największą ekscytację PIS, nie jest jednak fuzja, a to, że

Trudno dogonić Chiny w rozwoju sztucznych inteligencji, zawiadujących tam gigantycznymi systemami kontrolującymi miliony obywateli, oceniającymi ich zdolność kredytową, „użyteczność społeczną” – czyli lojalność wobec władzy – i w zależności od tego umożliwiającymi lub ograniczającymi przemieszczanie się, ubieganie o pracę, zarabianie i dokonywanie zakupów.

Jak dosłownie pieje w zachwycie Ziemkiewicz. To jest właśnie ów upragniony cel PIS – poddanie Polaków systemowi kontrolnemu, który będzie oceniał ich lojalność wobec narodowej, patriotycznej, suwerennej pisowskiej władzy i w zależności od wyniku oceny umożliwiał, lub nie przemieszczanie się, ubieganie o pracę, zarabianie i dokonywanie zakupów.

I wcale PIS przecież tego zamiaru nie ukrywa.

Rafał Ziemkiewicz

Strollowana rewolucja

Fabryka słów 2021

Wśród zwierząt, ludzi i bogów.

Powstanie i rozwój cywilizacji, wymaga jednoczesnego spełnienia wielu niezależnych warunków ekonomicznych i społecznych. Tak wielu, że choć dzieje człowieka sięgają kilkuset tysięcy, a jeżeli rozciągniemy „człowieczeństwo” także na inne niż Homo sapiens, gatunki rodzaju Homo, nawet kilku milionów, lat, to cywilizacja, datująca się od powstania rolnictwa w wyniku tzw. rewolucji neolitycznej, zajmuje z tego raptem lat tylko dziesięć tysięcy.

 Jednym z tych niezbędnych warunków jest rozwój wzajemnych sieci współpracy międzyludzkiej. Im bardziej rozwinięta i złożona cywilizacja, tym więcej ludzi się w takiej sieci znajduje i razem współpracuje. Powstanie takiej złożonej sieci wymaga jednak przełamania pewnej bariery biologicznej. Jak wszystkie gatunki społeczne, również ludzie są ewolucyjnie dostosowani do współpracy wewnątrzgrupowej, ale tylko pod warunkiem, że, albo są ze sobą blisko spokrewnieni, albo swoich wspólników osobiście znają. Górnym limitem, jest tu tzw. liczba Dunbara, około 150 osób, o których informacje człowiek jest w stanie przechować w swoim mózgu. Dla cywilizacji, liczącej miliony osobników, to żałośnie mało. Powstanie i rozwój cywilizacji wymaga zatem istnienia jakichś mechanizmów społecznych, które umożliwią współpracę pomiędzy ludźmi, którzy nie są spokrewnieni, osobiście się nie znają i nigdy się nawzajem nie widzieli.

Takie właśnie mechanizmy opisuje izraelski historyk Yuval Noah Harari w swojej książką „Od zwierząt do bogów”. Sposobem na poszerzenie, ponad naturalne granice biologiczne, sieci współpracy jest, jak ją nazywa Harari, rzeczywistość wyobrażona. Byty, które istnieją tylko w zbiorowej wyobraźni ludzkiej, mity i opowieści w które prawie wszyscy wierzą i do których dwóch nieznających się nawzajem, ale wierzących w ten sam mit, przedstawicieli Homo sapiens, może się odwołać. Taką rzeczywistością wyobrażoną są oczywiście religie, ale też wszelkie inne wierzenia, niekoniecznie transcendentne. Do owej rzeczywistości wyobrażonej zalicza Harari także na przykład narody, państwa, pieniądze, prawo handlowe, czy ideologie, takie jak komunizm. Powstanie rzeczywistości wyobrażonej, pierwszych religii, datuje się na czasy tzw. „rewolucji poznawczej”, ok 70 tysięcy lat temu i od tego punktu Harari zaczyna swoją narrację.

Oczywiście wraz z rozwojem społeczeństwa zmieniały się i rzeczywistości wyobrażone. Inne religie mieli łowcy-zbieracze paleolitu, inne pierwsi rolnicy neolitu. Wraz z epoką brązu pojawił się politeizm, w epoce żelaza monoteizm. Wreszcie, od XVI wieku i tzw. „rewolucji naukowej”, dominującą religią, zdaniem Hariarego, stał się humanizm, w obrębie którego ostatecznie, po klęsce najpierw nazimu, a potem komunizmu, zatriumfował liberalizm.

„Od zwierząt do bogów” jest książką nie tylko oryginalną i przenikliwą, ale i bardzo dobrze, lekkim stylem napisaną. Oczywiście autor nie uniknął też pewnych potknięć i słabości. Przyjęcie takiego specyficznego punktu widzenia spowodowało, że znacznie wyolbrzymił Harari rolę „rewolucji poznawczej” w górnym paleolicie, tej która stworzyła pierwsze religie, kosztem pomniejszenia znaczenia rewolucji neolitycznej – wynalezienia rolnictwa. Podobnie przełomowe znaczenie przypisał „rewolucji naukowej” z XVI wieku, zapominając, że podobne zjawisko zaszło już dwa millenia wcześniej, w epoce Hellenizmu, ale tamta rewolucja naukowa cywilizacji ostatecznie nie zmieniła cywilizacji. Przełomem była zatem dopiero rewolucja przemysłowa, a humanizm został opowieścią, która ją wyrażała.

Per saldo „Od zwierząt do bogów” jest pozycją znakomicie napisaną, błyskotliwą i fascynującą. A sukces czytelniczy i komercyjny, jaki Harari odniósł, całkowicie zasłużony. Na podstawie książki powstał komiks, pojawiła się też wersja dla czytelnika dziecięcego. Zawsze jednak najlepiej jest sięgnąć po oryginał.

Uniesiony tym sukcesem, Harari nie spoczął bynajmniej na laurach. Poszedł za ciosem i napisał swojej historii ciąg dalszy zatytułowany „Homo deus”, tym razem poświęcony przyszłości ludzkiej cywilizacji. Niestety, na przykładzie tej pozycji najlepiej widać jednak słuszność powiedzenia, że przewidywanie jest bardzo trudne, szczególnie wtedy, kiedy dotyczy przyszłości. Przyszłość widzi bowiem Harari jedynie jako prostą kontynuację obecnych trendów i nie różni się tym samym od innych znanych w historii „liniowych wizjonerów”, którzy swego czasu prorokowali, że wielkie miasta zostaną kompletnie zwalone końskimi odchodami, oceany będą przemierzać pasażerskie transatlantyki o długości kilometrów, a pojazdy kosmiczne będzie się wystrzeliwać z potężnych armat.

Według Hariarego, w przyszłości czeka nas przejęcie kontroli nad ludzkością przez tzw. „sztuczną inteligencję”. Tak zwaną, ponieważ nie będzie to prawdziwa inteligencja, a jedynie bardzo zaawansowane, ale pozbawione świadomości algorytmy komputerowe, które będą podejmować za ludzi wszystkie decyzje życiowe, nawet tak istotne jak wybór małżonka, czy wybór zawodu, a ludzie z radością na to przystaną, ponieważ wybór algorytmów będzie statystycznie dla zainteresowanych stron o wiele lepszy niż wybór ich samych. Jest to w swoistej formie powrót do czasów preindustrialnych, kiedy wyborem małżonków i zajęcia zawodowego również zajmowały się podmioty zewnętrzne (rodzina, zwłaszcza rodzice), z tą jednak różnicą, że tym razem ten wybór będzie o wiele bardziej kompetentny i dopasowany do indywidualnych predyspozycji. Owe rządzące ludzkością algorytmy mają też nie podlegać jakiemukolwiek ludzkiemu nadzorowi, tylko ewentualnie będą kontrolowane przez inne algorytmy. Algorytmy będą właścicielami samych siebie, tak samo jak właścicielami są takie abstrakcyjne byty, mity w rzeczywistości wyobrażonej Hariarego, jak Toyota, czy Argentyna.

Ludzie mają się w gospodarce stać stopniowo zbędni. Całą działalność ekonomiczną przejmą algorytmy, a jeżeli jakieś zajęcia dla ludzi w ogóle się ostaną, to tylko bardzo niszowe. Jeżeli będą wymagały bardzo specyficznych i rzadko spotykanych kwalifikacji, powstanie równie specyficzna, bardzo sowicie opłacana i niewielka klasa pracująca oraz niezmierzone rzesze trwale bezrobotnych. Jeżeli żadne specjalne kwalifikacje nie będą potrzebne, wówczas tydzień pracy skróci się do kilku godzin, a wiek emerytalny obniży do czterdziestki. Możliwe jest też, że dla ludzi nie zostanie literalnie nic do roboty i wszyscy przejdą na wieczne bezrobocie.

W ramach swoistej rekompensaty za tą przymusową bezczynność, ludzie zostaną znacznie usprawnieni. Dzięki inżynierii genetycznej, człowiek stanie się silniejszy, zdrowszy, sprawniejszy i inteligentniejszy. Bardzo, według Hariarego, prawdopodobne jest też, że zostanie zwalczona starość i osiągnięta faktyczna nieśmiertelność, czy też właściwie a-śmiertelność, bo śmierć wskutek losowych wypadków nadal będzie możliwa. Ten nowy, usprawniony człowiek, będzie się różnił od nas, standardowych Homo sapiens, bardziej niż my różnimy się od Homo erectus. Będzie to nowy gatunek człowieka – tytułowy Homo deus, człowiek boski. Boski, bo obdarzony boskimi mocami, na wzór bogów politeistycznych, Zeusa, czy Odyna. Zgodnie ze swoim modelem, przewiduje też Harari, w obliczu tak drastycznej zmiany społecznej, upadek dotychczas dominujących religii humanistycznych i powstanie całkiem nowych, lepiej organizujących współpracę międzyosobniczą w tej nowej rzeczywistości. Nie rozstrzygając bynajmniej, jakie to będą konkretne religie, podaje Harari dwie możliwości, zwane przez niego technohumanizmem i dataizmem.

Opisana wyżej wizja przyszłości nie jest autorską własnością Hariarego, bo taki technohumanizm jest poglądem dość popularnym. Nie zmienia to w niczym faktu, że jest całkowicie błędny i przyszłość na pewno będzie wyglądała zupełnie inaczej. Błyskotliwy i oryginalny w opisywaniu przeszłości, okazał się Harari wtórny i banalny przy próbie przewidzenia przyszłości.

Harari celnie zauważył, że zmiany ideologiczne, czyli, „religie”, co, jak należy przypomnieć, jest u niego pojęciem szerszym niż tradycyjnie używany, są skutkiem zmian ekonomicznych i demograficznych. Idea niczego w świecie realnym nie kreuje, a jedynie go wyraża. Nie zauważył jednak Harari, że także zmiany technologiczne, ze szczególnym uwzględnieniem rozwoju, który rozpoczął się wraz z rewolucją przemysłową na początku XIX wieku, w tym także owe, będące wg Hariarego przyszłością, „inteligentne algorytmy”, również mają taką genezę. Lawina odkryć i wynalazków, jaka zalewa świat od XIX wieku do dzisiaj, nie była i nie jest, jak milcząco zakłada Harari, czymś danym ludzkości z zewnątrz, jakimś niepojętym mistycznym fenomenem. Nowe technologie również pojawiają się w odpowiedzi na konkretną presję ekonomiczną. A przy jej braku się nie pojawiają.

Od początku rewolucji przemysłowej, utrzymuje się bowiem stały, co jest sytuacją w ludzkich dziejach bez precedensu, nacisk na zastępowanie ludzi w procesie produkcji maszynami, czyli substytucję pracy kapitałem. Każda udana operacja tego rodzaju powoduje jednak wzrost produkcji, za którym, inaczej niż to było w świecie preindustrialnym, nie nadąża już wzrost populacji. Początkowo ludzka populacja rośnie wolniej niż produkcja, dokładnie rośnie proporcjonalnie do pierwiastka kwadratowego ze wzrostu produkcji, potem, w wyniku tzw. przejścia demograficznego, przestaje rosnąć w ogóle.

W rezultacie produkcja per capita nieustannie wzrasta i podaż pracy permanentnie nie nadąża za popytem, przez to cena pracy nieustannie rośnie. Jednocześnie w wyniku akumulacji, kapitał staje się coraz tańszy, nierównowaga pomiędzy pracą a kapitałem stale się więc pogłębia. Wszystkie innowacje i wynalazki, również (pseudo)inteligentne „samouczące się” algorytmy powstają wyłącznie w jednym celu. Zwiększenia wydajności – produkcji w przeliczeniu na roboczogodzinę i zasypania tej luki. Jednak wskutek opisanego mechanizmu, zamiast ją zmniejszać, cały czas jedynie ją pogłębiają. Każdy ludzki pracownik, korzystając z coraz bardziej wyrafinowanych i potężnych narzędzi, obsługuje coraz większą i większą ilość procesów produkcyjnych, aż w końcu zostaną osiągnięte jakieś bariery biologiczne tego zjawiska, bariery Homo sapiens, albo nawet i znacznie „ulepszonego” Homo deus, który przecież też będzie miał jakieś swoje ograniczenia i dopiero wtedy dalszy rozwój się zatrzyma.

Harari zaś uważa, że ten mechanizm, działający nieprzerwanie od początku rewolucji przemysłowej, nie tylko nagle działać przestanie, ale i się odwróci. Ludzcy pracownicy staną się zbędni. Zostaną zastąpieni przez algorytmy. W historii nie raz już się to zdarzało. Już XVIII wieczni tkacze w Anglii zostali zastąpieni przez maszyny, stali się zbędni i jak wszyscy wiedzą, wymarli z głodu. Harari bardzo dogłębnie i szczegółowo argumentuje, że algorytmy będą wykonywały, bądź nawet już wykonują, jakieś czynności LEPIEJ niż ludzie i dlatego ich wypchną z rynku pracy. W ogóle nie zastanawia się jednak, czy algorytmy będą te czynności wykonywać od ludzi także TANIEJ, a to jest kwestia kluczowa. Wbrew pozorom, odpowiedź na to pytanie nie jest wcale oczywista.

Jeżeli ludzie, jak twierdzi Harari, rzeczywiście staną się zbędni, to kierunek rewolucji przemysłowej ulegnie gwałtownemu odwróceniu. Cena pracy poleci w dół i przy wieszczonym przez Hariarego masowym permanentnym bezrobociu, opłacalne stanie się zastępowanie algorytmów ludźmi, którzy, owszem, będą od algorytmów pracować gorzej, ale także i taniej.

Takie zjawisko było regułą w cywilizacji preindustrialnej, zwanej maltuzjańską. Powszechny wtedy był nie rozwój, ale stagnacja technologiczna, a od czasu do czasu, trafiały się i okresy regresu, kiedy nawet znane i używane technologie były zapominane i porzucane, a potem, często nawet po tysiącach lat, wynajdywane ponownie.

Niezależnie zatem od tego, czy rewolucja przemysłowa nagle zmieni swój wektor o 180 stopni, jak twierdzi Harari, czy też, co jest znacznie bardziej prawdopodobne, nie, do świata przyszłości wg wizji Hariarego NIGDY nie dojdzie. Ludzie zawsze będą konkurować z maszynami, w tym algorytmami, jeżeli nie jakością pracy, to jej ceną. Produkcja będzie mogła w ogóle obyć się bez ludzi jedynie w jednym przypadku, o którym Harari jednak wspomina jedynie bardzo ogólnikowo. To powstanie, w odróżnieniu od pseudointeligentnych algorytmów, „prawdziwej” sztucznej inteligencji. Nie tylko inteligentnej, ale i świadomej. Takiej która nie tylko będzie wykonywać zadany cel, ale także będzie mogła sobie własne cele stawiać i je po namyśle zmieniać i modyfikować.

Nie sposób jednak sensownie przewidywać, nie tylko, kiedy to może nastąpić, ale także, co się wtedy stanie. Taka sztuczna inteligencja, jeżeli już raz powstanie, natychmiast przewyższy ludzką inteligencję w sposób nieprawdopodobny i tym samym stanie się dla nas kompletnie niezrozumiała i nieprzewidywalna.

Yuval Noah Harari, jest zatem autorem dwóch książek, z których jedna jest nowatorska i wartościowa, natomiast druga już nie za bardzo, chociaż dzięki temu, że autor jest znakomitym gawędziarzem, również nie jest ona przykrą lekturą. Można z Hararim się zgadzać lub nie, można go krytykować, ale na pewno warto go przeczytać. Tymczasem, w sposób zupełnie niespodziewany i trudny do zrozumienia, stał się Harari niesłychanie popularny w środowiskach, których główną troską był do tej pory fakt, że ludzie pracowici, zdolni i oszczędni się bogacą. Bogactwo i zamożność bowiem są dla owych środowisk z natury złe i prowadzą do demoralizacji, perwersji i upadku wszelkich wyższych wartości.

Dostrzegli oni w Hararim swojego Goldsteina i z pasją go zaatakowali. Także zresztą personalnie, z płomiennym purytańskim zaangażowaniem piętnując wszystkie Hariarego osobiste przywary i ludzkie ułomności. Największy sprzeciw wywołało zaś u nich stwierdzenie, że to właśnie najbogatsi ludzie na świecie, właściciele największych korporacji, powinni się „ulepszyć” do poziomu Homo deus, odciąć się biologicznie od biedniejszych Homo sapiens, których nie będzie stać na takie zabiegi, pozbawić ich jakiejkolwiek własności i praw i zredukować ich do współczesnych niewolników. Dosłownie cytując: wielkie korporacje powinny objąć władzę polityczną nad światem i praktycznie zmonopolizować własność; właściciele korporacji jako jedyni mają prawo do życia z tej racji, że są nieprawdopodobnie bogaci; pozostali ludzie powinni zostać sprowadzeni do rangi proletariatu czy helotów, zostać zinfantylizowani i sprowadzeni do roli graczy w e-przestrzeni. Harari miałby tworzyć nowy mit na nową epokę, nową posthumanistyczną religię, która by uzasadniła i utwierdzała podobną specjację na nowy herrenvolk i nowych untermenschów – dosłownie tych określeń się w krytyce Hariarego używa.

Intrygujący jest nawet nie kierunek zarzutów, ale to, że ani w jednej, ani w drugiej ze wspomnianych prac, Harari niczego podobnego nie twierdzi, ani nawet nie sugeruje w sposób zawoalowany.  A-śmiertelni Homo deus mają się u niego wyłonić nie z elity finansowej, ale z elity technologicznej i intelektualnej. Oczywiście w dużym stopniu są to grupy zachodzące na siebie, ale bynajmniej nie tożsame. Podobnie nie usiłuje nawet tworzyć Harari jakiegoś nowego mitu na nową epokę, ale prognozuje jedynie, że taki nowy mit się pojawi. Jedyny opisany przez niego związek między zasobami finansowymi, a „ulepszeniem” do poziomu Homo deus to dość banalna i oczywista konstatacja, że kiedy tylko odpowiednie, potrzebne ku temu, technologie staną się dostępne, w pierwszej kolejności rzucą się na nie bogaci. Nie oznacza to jednak, że w następnej kolejności nie rzucą się na nie ludzie mniej zamożni. Każda nowa technologia jest u swego zarania niezwykle droga, aby potem, w miarę ulepszania i upowszechniania się, tanieć.  Na „ulepszenia” pozwalające na długie, trwające setki i tysiące lat dalsze życie można będzie też wziąć kredyt, a następnie spłacać go choćby i przez sto, albo i dwieście lat. Te absurdalne, całkowicie wyimaginowane zarzuty wobec Hariarego, więcej zatem mówią o swoich autorach, niż o samym Hararim

Nic z tego, co mu się przypisuje, nie zawarł Harari, ani w „Od zwierząt do bogów”, ani w „Homo deus”. Ale jest jeszcze trzecia pozycja jego autorstwa, luźny zbiór esejów na różne tematy, zatytułowana „21 mitów na XXI wiek”, i tam faktycznie podobna, na pierwszy rzut oka, diagnoza się pojawia. Podobna, ale jednak naprawdę, na drugi rzut oka, zupełnie inna. Najbogatsi faktycznie mają się „usprawnić”, a następnie odciąć barierami rozrodczymi, prawnymi, ekonomicznymi, czy nawet ściśle fizycznymi „murami” od reszty ziemskiej populacji. Jednak, w przeciwieństwie do Spartiatów, którzy potrzebowali helotów, od herrenvolku, który potrzebował untermenschów, czy nawet Partii Wewnętrznej, która potrzebowała proli, nowa elita Homo deus nie będzie potrzebować nieulepszonych Homo sapiens literalnie do niczego. H. deus nie będzie więc pozostawionych „na zewnątrz” dukajowskich „stahsów” pozbawiał majątku, ani sprowadzał do roli pracujących na jego dobrobyt niewolników. Nie wyraża też w ten sposób Harari, co mu się fałszywie przypisuje, żadnego postulatu, afirmacji, pochwały, czy akceptacji tego hipotetycznego stanu rzeczy, ale wręcz przeciwnie, obawę, że może do niego dojść, i podaje nawet różne sposoby na uniknięcie takiego przebiegu wydarzeń.

Na szczęście jednak są to obawy całkowicie bezzasadne. Podział na „ulepszony”, bogaty herrenvolk i biednych, nieulepszonych, untermenschów, nie ma nawet teoretycznych szans na ziszczenie i to co najmniej z kilku niezależnych powodów.

Jak już wyżej uzasadniano, ludzie, zanim nie powstanie „prawdziwa” świadoma sztuczna inteligencja, czego jednak nawet Harari nie przewiduje w zauważalnej przyszłości, nigdy nie staną się zbędni w gospodarce. Albo popyt na pracę nadal, jak przez poprzednie dwa stulecia, będzie wyższy niż podaż, albo będzie niższy, a wtedy spadnie cena pracy i ludzcy pracownicy staną się konkurencyjni finansowo w stosunku do zaawansowanych pseudointeligentnych algorytmów i zaczną je z rynku wypierać.

Odseparowanie się „ulepszonych” Homo deus od standardowych Homo sapiens, spowodowałoby odseparowanie się także ich kultur. Pozostawieni samym sobie stahsowie wytworzyliby zatem też swoją własną gospodarkę, może mniej zawansowaną cyfrowo niż gospodarka H. deus, ale na pewno bardziej zaawansowaną niż obecna gospodarka światowa. A skoro istniałyby dwie osobne gospodarki, to nieuniknione musiałoby pomiędzy nimi dochodzić do interakcji handlowych i z czasem zlałyby się one w jedną. Izolacja by się skończyła, a właściwie nigdy by się nawet nie zaczęła.

Chociaż indywidualnie, dowolny „ulepszony” H. deus górowałby swoimi cechami umysłowymi, nad dowolnym H. sapiens, to jednak inaczej by było na poziomie ich społeczności. Istota mogąca potencjalnie żyć tysiące lat, miałaby niewyobrażalną obsesję na punkcie swojego bezpieczeństwa i starałaby się ze wszystkich sił unikać jakichkolwiek zagrożeń. Byłaby, według obecnych standardów, niewiarygodnie wręcz tchórzliwa. Kultura H. deus obsesyjnie unikając jakiegokolwiek ryzyka, stałaby się niesłychanie konserwatywna, zachowawcza i statyczna, odrzucając jakiekolwiek zmiany. Ze znacznie bardziej dynamiczną i elastyczną kulturą stahsów nie mogłaby konkurować.

Błędem jest także mniemanie, że, kiedy możliwości technologiczne pozwolą na modyfikację ludzkich cech biologicznych, w tym umysłowych, zmiany te pójdą tylko w jedną stronę i powstanie tylko jeden nowy gatunek Homo deus. Tymczasem należy się raczej spodziewać zmian zachodzących w wielu różnych kierunkach.  Ludzie będą się modyfikować według własnych oryginalnych gustów i oczekiwań, zmieniających się dynamicznie pod wpływem aktualnej mody. Powstanie zatem nie jeden, ale wiele „ulepszonych”, albo po prostu innych ludzkich ras i gatunków. Ich wzajemna dynamika, oddziaływanie ze sobą nawzajem, będzie zbyt złożone i różnorodne, aby móc je wiarygodnie prognozować.

Przyszłość generalnie jest więc dużo bardziej dynamiczna i zróżnicowana niż są to w stanie przewidzieć humanistyczni liniowi wizjonerzy, nawet, kiedy są tak błyskotliwi i przenikliwi jak Yuval Noah Harari. Tym bardziej, kiedy nie są. Dlatego też podobne liniowe wizje nigdy się w historii futurologii nie zrealizowały. I nigdy się nie zrealizują.

Harari Y.N. Od zwierząt do bogów PWN 2017

Harari Y.N Homo deus WL 2018

Harari Y.N. 21 lekcji na XXI wiek WL 2018