Zaplusować u doktora Wasermana

Ziemskie kontynenty, co łatwo można zobaczyć na globusie, dzielą się na dwie nierówne masy. Większa z nich, nazywana zwykle Starym Światem, lub Wyspą Świata, to Eurazja i Afryka, mniejsza, to, oddzielony od Wyspy Świata szerokimi połaciami oceanów, Świat Nowy – Ameryki Północna i Południowa. Nie każda ziemiopodobna planeta we Wszechświecie tak właśnie musi wyglądać, a i sama Ziemia nie zawsze tak wyglądała. Tymczasem taki właśnie nierówny rozkład mas lądowych wywarł głęboki wpływ na dzieje ludzkiej cywilizacji, które w przypadku mniejszego, lub też przeciwnie, większego, ich rozczłonkowania, wyglądałyby zapewne zupełnie inaczej.

Jedna z konsekwencji tej wyspowości dała o sobie znać u schyłku paleolitu. Powstanie rolnictwa i tym samym przejście od stanu dzikości do cywilizacji, odbyło się w wielu miejscach na świecie niezależnie, ale powstałe w ten sposób w Starym Świecie cywilizacje, nigdy całkowicie izolowane od siebie nie były i napędzający wzajemnie ich rozwój przepływ towarów, genów i idei zachodził między nimi już w Starożytności.

Inaczej było z cywilizacjami Nowego Świata. Ameryki są od Starego Świata dwukrotnie mniejsze, a ponadto, w odróżnieniu od rozciągniętej równoleżnikowo, ze wschodu na zachód, Wyspy Świata, Ameryki są wydłużone południkowo, wzdłuż osi północ – południe. To sprawia, że komunikacja między poszczególnymi ich częściami jest znacznie niż w Eurazji trudniejsza. Aż do czasów nowożytnych też, cywilizacje amerykańskie pozostawały w praktycznie całkowitej izolacji od cywilizacji staroświatowych.

Nie powinno więc dziwić, że, rodzimych cywilizacji amerykańskich powstało mniej, i rozwijały się one wolniej. Na pozostałych kontynentach wyspowych, Australii i Antarktydzie, zważywszy na ich jeszcze mniejsze od Ameryk rozmiary i jeszcze gorsze warunki naturalne, żadne cywilizacje nie powstały w ogóle.

W roku 1500, kiedy te dwa, wcześniej odseparowane światy, w końcu się połączyły, mieszkańcy Eurazji dysponowali już transoceanicznymi statkami, wielkopiecowymi technologiami wytopu stali, znali kompas, proch i druk. W tym samym czasie w Ameryce nie wynaleziono jeszcze koła, eksperymentowano dopiero z obróbką miedzi, a stworzone przez Majów pismo nie zostało przejęte nawet przez ich najbliższych sąsiadów. Oba główne amerykańskie ośrodki cywilizacyjne, meksykański i andyjski, wciąż jeszcze nie wiedziały nawzajem o swoim istnieniu. Z grubsza odpowiadało to  egipskiemu, istniejącemu ponad cztery milenia wcześniej, Staremu Państwu. Wobec tak dużej różnicy poziomu rozwoju, nie należy się dziwić, że po połączeniu obu światów, amerykańskie kultury prekolumbijskie zostały po prostu unicestwione. Nie tylko dlatego, jak to się często przedstawia, że zostały podbite militarnie przez cywilizację bardziej rozwiniętą. W dziejach świata nieraz bywało, że populacje podbite, po krótkim czasie, wchłaniały najeźdźców kulturowo bez najmniejszych nawet śladów. W Ameryce zaszedł proces odwrotny. Podbici przez Europejczyków Indianie, przejęli, nieco zmodyfikowaną, ale europejską kulturę, system wartości, europejskie języki i europejskie religie.

Wynalezienie rolnictwa i powstanie cywilizacji, obok wielu oczywistych zalet, ma też jednak i pewne mniej oczywiste wady. W dobie rewizjonizmu historycznego te ostatnie są obecnie szeroko omawiane i nagłaśniane, kosztem spychania w cień i przemilczania tych pierwszych, nie należy jednak zapominać, że owe wady naprawdę obiektywnie istnieją.

Największym chyba minusem życia w cywilizacji rolniczej są, nieznane łowcom – zbieraczom, epidemie chorób zakaźnych. Ich obecność jest warunkowane dwoma czynnikami – Znacznie większe niż u łowców zagęszczenie populacji,  ułatwia wzajemne zarażanie się patogenami, a bliska obecność zwierząt hodowlanych, umożliwia transmisje chorób odzwierzęcych. Przed rewolucją przemysłową i powstaniem nowoczesnej, naukowej medycyny, w cywilizacjach maltuzjańskich, rolniczych, zachodziła zatem prosta zależność. Im bardziej rozwinięta cywilizacja, tym większą ma gęstość zaludnienia i sieć powiązań ekonomicznych, i tym więcej patogenów zawiera. Cykliczne wybuchy przeróżnych epidemii są nieuchronną konsekwencją sukcesu rolniczego. W dodatku, wskutek działania specyficznych dla cywilizacji rolniczej mechanizmów ekonomiczno – demograficznych, zwanych też pułapką maltuzjańską, epidemie takie mogą, co dzisiaj wydaje się szokujące, odgrywać pożyteczną rolę, zwiększając średni poziom życia w takiej cywilizacji, czego najbardziej znanym przykładem jest rozkwit Renesansu w Europie po przejściu epidemii Czarnej Śmierci. Z czasem też wzrasta w społeczeństwie odporność na najczęściej spotykane choroby i ich przebieg staje się łagodniejszy, choć nigdy całkowicie one nie znikają.

Niestety dla swoich pierwotnych mieszkańców, również w kwestii chorób, Ameryki pozostawały daleko w tyle. W porównaniu ze Starym Światem, były one znacznie rzadziej zaludnione, a ich pula zwierząt hodowlanych dużo skromniejsza. Nic zatem dziwnego, że przywleczone tam eurazjatyckie zarazki urządziły nieodpornym na nie tubylcom istny pogrom. W ciągu kilkudziesięciu lat ospa, grypa, czy gruźlica, w Eurazji choroby groźne, ale nie mordercze, wygubiły może nawet i 90% Indian.

Ameryka zrewanżowała się Eurazji tylko jedną znaczniejszą zarazą, ale za to jaką. Wyprawa Kolumba powróciła do Sewilii na wiosnę 1493 roku. Już w dwa lata później, w 1495 roku w Neapolu wybuchła epidemia nowej, nieznanej wcześniej choroby. We Włoszech zwano ją „hiszpańską”, we Francji „włoską”, w Polsce „francuską”, a w Rosji …”polską”. Wszędzie natomiast „dworską” co sugerować miało że zapadają na nią głównie elity społeczne. Przywieziony z Ameryki syfilis, bo o nim właśnie mówimy, przetoczył się przez Europę i Bliski Wschód z siłą huraganu. Jeszcze przed końcem XV wieku pierwsze przypadki pojawić się miały w oddalonym od Neapolu o ponad półtora tysiąca kilometrów Krakowie. Według kronikarza Macieja z Miechowa chorobę przywiozła do polskiej stolicy pewna pobożna niewiasta z pielgrzymki do Rzymu. Ta kronikarska wzmianka nieodmiennie wywołuje dzisiaj salwy śmiechu. Niezupełnie, jak się jeszcze przekonamy, słusznie. Kiła maszerowała przez Europę szybciej nawet niż Czarna Śmierć półtora stulecia wcześniej. A przecież, zważywszy na fakt, że średnia prędkość podróży po Europie nic a nic się w tym czasie nie zmieniła, oznacza to, że samo tempo przenoszenia tych chorób pomiędzy nosicielami, musiało być co najmniej porównywalne. W przypadku dwóch, tak różnych pandemii, z których jedna przenosi się przez ukąszenia zarażonych pcheł, a druga przez kontakty seksualne, czyli, na zdrowy rozum, znacznie powolniej, porównywalne tempo ich rozprzestrzeniania domaga się jakiegoś wyjaśnienia.

Aby je znaleźć musimy zbudować ilościowy model opisujący przebieg epidemii kiły. Tradycyjnie w epidemiologii używa się tzw. modelu SIR, ale nie nadaje się on do opisu chorób wenerycznych, takich jak syfilis, czy znany w naszych czasach AIDS. Tu potrzebne jest odmienne podejście.

Jeżeli przeciętnie każdy w populacji ma k partnerów seksualnych w ciągu roku, a nosicieli syfilisu jest w tej populacji  I procent, to prawdopodobieństwo, że któryś z partnerów będzie zarażony wynosi 1-(1-I)^k. Naturalnie nie oznacza to, że chorobą można się zarazić od razu. Każda choroba weneryczna ma pewne prawdopodobieństwo X przeniesienia się podczas pojedynczego stosunku. Zakładając, że średnio każdy odbywa n stosunków rocznie prawdopodobieństwo złapania choroby od zarażonego partnera wynosi 1-(1-X)^n.

Po przemnożeniu tych dwóch prawdopodobieństw przez siebie otrzymujemy prawdopodobieństwo zarażenia się zdrowego osobnika w ciągu roku:

syfwzr 01

Ponieważ w populacji, inaczej niż to jest w modelu SIR, są tylko zarażeni w ilości I i podatni w ilości 1-I, roczny przyrost zarażonych wynosi P*(1-I). Oczywiście kiedy zdrowi się zarażają, to chorzy umierają, a czasami, w późniejszych okresach historycznych, nawet zdrowieją. Ubytek chorych jest odwrotnie proporcjonalny do średniego czasu trwania choroby i oznaczamy go literką b, przy czym, z punktu widzenia modelu, nie ma w tym miejscu znaczenia czy choroba kończy się zgonem, czy wyzdrowieniem. Oprócz tego chorzy mogą umrzeć w normalny, nie związany ze swoją chorobą, sposób, w ilości m% rocznie, gdzie m jest naturalnym tempem wymiany ludzkiej populacji, rzędu 1-2%. Ostatecznie zmiana ilości chorych w jednostce czasu wynosi

syfwzr 02

Przyrównując to równanie do zera, możemy teraz obliczyć, na jakim poziomie następuje stabilizacja ilości chorych w społeczeństwie. Wynik zależy od pięciu parametrów k, n, X, b, m. Trzy z nich można jednak potraktować jako dane przez biologię (n, X, m) i w związku z tym, z grubsza stałe w danym okresie historycznym. Odsetek zarażonych syfilisem I zależy zatem głównie od czasu trwania choroby b, oraz od …rozwiązłości danego społeczeństwa, czyli od tego, jak często zmienia się w nim partnerów seksualnych – parametru k. Oto zatem rozwiązanie tego modelu w postaci graficznej

syf 01

Zgodnie z tym, czego można by intuicyjnie oczekiwać, im dłużej trwa choroba i im częściej w społeczeństwie dochodzi do zmiany partnerów seksualnych, tym odsetek chorych jest wyższy. To, co już tak intuicyjnie oczywiste nie jest, to fakt, że granica jest bardzo „stroma”. Istnieje taki, bardzo wąski przedział parametrów (b, k), przy którym nawet mała ich zmiana skutkuje bardzo znacznymi zmianami odsetka chorujących. Teoretycznie, znając ten odsetek i mogąc oszacować średni czas trwania choroby b w danym czasie, można dojść do ówczesnego poziomu k. Teoretycznie, bowiem odsetek chorych stulecia temu znany jest z bardzo małą dokładnością. Niemniej, co nieco można wywnioskować.

Wielu autorów opisujących tamte czasy, jak Paweł Jasienica w jego „Polsce Jagiellonów”, zwróciło uwagę na dziwną asymetrię przeżywalności synów Kazimierza Jagiellończyka, panującego w Polsce tuż przed przybyciem krętków kiły. Nie licząc zmarłego przed tym wydarzeniem św. Kazimierza, synów monarchy można podzielić na dwie odrębne grupy.  Do pierwszej z nich należą król Czech i Węgier Władysław, oraz Zygmunt, zwany Starym. Dożyli oni słusznego, jak na swoje czasy, wieku (Władysław 60 lat, Zygmunt aż 81) i byli ojcami licznego potomstwa (Władysław co najmniej trójki, a Zygmunt aż jedenaściorga dzieci). Ich przeciwieństwem są pozostali bracia. Jan Olbracht, Fryderyk i Aleksander, którzy zmarli stosunkowo młodo (35-45 lat), w krótkim odstępie czasu (1501-1506) i bezdzietnie. Dołożywszy do tego faktu, zaczerpnięte od ówczesnych kronikarzy, informacje na temat ich życia osobistego, jest właściwie pewne, że padli oni ofiarą krętka przywiezionego do Krakowa przez pobożną niewiastę.

Te dwie populacje stosowały bowiem dwie odmienne strategie seksualne. Można je nazwać „niskim k” (Władysław i Zygmunt), oraz „wysokim k” (pozostali). Dwaj pierwsi uprawiali seryjną monogamię, mając na raz i na długo tylko jedną partnerkę. Trzej pozostali często i bez wybrzydzania zmieniali obiekty swojego afektu. Przy czym, na skutek wspomnianej już „stromości” wykresu, w momencie pojawienia się w Europie kiły, nawet niewielka różnica wysokości k, mogła doprowadzić do tak drastycznie różnego rezultatu.

Można się w tym momencie zapytać, dlaczego w takim razie większość pokolenia wnuków Jagiełły była tak lekkomyślna i tak łatwo narażała na zgubę nie tylko siebie samych, ale i dynastię, która też nie przetrzymała tego eksperymentu i wygasła już w następnym pokoleniu? Odwołując się do teorii gier, odkryjemy, że synowie Kazimierza mogli stosować obie strategie, ponieważ przed amerykańską inwazją były one równorzędne. Sukces życiowy i rozrodczy w obu przypadkach był porównywalny. Zatem obie te strategie były powszechnie w społeczeństwie obecne i praktykowane.

Wbrew zatem powszechnemu mniemaniu, Średniowiecze, jak i zresztą wszystkie przedsyfilistyczne epoki, musiało być czasem niewyobrażalnej dzisiaj rozpusty. Tylko bowiem w takim skrajnie, z dzisiejszego punktu  widzenia, rozwiązłym środowisku, zarazki kiły mogły odbyć rajd po Europie w tempie porównywalnym do zarazków Czarnej Śmierci. Gdzieś tak połowa populacji (wśród Jagiellończyków 3:2) ówczesnej christianitas musiała zmieniać partnerów seksualnych równie często, jak roznoszące dżumę pchły swoich ludzkich żywicieli. Co więcej, taka strategia nie była postrzegana, jako coś szczególnie moralnie nagannego i dlatego kiłę do Krakowa naprawdę mogła przywieźć z pielgrzymki pobożna skądinąd niewiasta.

Syfilis dokonał jednak w tym środowisku drastycznej selekcji naturalnej. Populacje rozwiązłe, jak Jagiellonowie, czy francuscy Walezjusze wymarły, a te, choćby tylko nieco bardziej cnotliwe, jak Habsburgowie, czy Burboni, przetrwały. W swojej pierwszej, najbardziej śmiertelnej, fali, syfilis zabijał jednak na tyle szybko, że paradoksalnie ograniczało to jego rozprzestrzenianie się. Przy niskim b, nawet stosunkowo wysokie k nie powoduje znaczącego przyrostu liczby chorych. Umierają oni po prostu szybciej, niż zdążą kogoś zarazić. Stąd najczęściej w społeczeństwie nadal można było spotkać zdrowych. Albo martwych. Kiła była właśnie „dworską niemocą” i ograniczała się do, z zasady mających dostęp do większej ilości partnerów seksualnych, elit. Warstwy niższe były chronione, jednak nie, jak Habsburgowie, przez swoją wstrzemięźliwość w doborze partnerów, ale przez swoją względną izolację i brak społecznej mobilności.

Czas jednak płynął, zmieniały się pokolenia i zbiorowa odporność na krętka rosła. Choć nadal była to choroba nieuleczalna, można było z nią żyć coraz dłużej i dłużej. I zarażać. Współczynnik b zaczął rosnąć i wraz z nim odsetek zarażonych. Ryzyko wzrosło ponad akceptowalny dla społeczeństwa poziom.

A jaki był ten poziom? W ekonomii używa się dla opisania podobnej sytuacji pojęcia zwanego kosztem alternatywnym. Czyli w naszym przypadku różnicy pomiędzy kosztem chorowania a kosztem niechorowania. Koszt ten wyceniany jest w ilości oczekiwanych w przyszłości okazji do pożycia seksualnego. Jeżeli ryzyko zapadnięcia na syfilis wynosi P a choroba skraca średnio życie o L lat, to można oczekiwać, że poszczególni osobnicy będą tak regulować poziom tego pierwszego, aby iloraz P*L był pewną stałą, zależną od poziomu życia.

Można w tym miejscu zauważyć, ze wydłużenie czasu trwania choroby, czyli zmniejszenie L powinno skutkować proporcjonalnym zwiększeniem akceptowalnego poziomu P. Jednak tak nie jest. W pewnym stopniu dlatego, że lata przeżyte z kiłą nie są, w porównaniu z latami zdrowia, zbyt komfortowe, a atrakcyjność seksualna dla płci przeciwnej znacznie się obniża. Jednak decydujący jest inny efekt. Zmniejszenie parametru b skutkuje bowiem, jak wynika z wykresu, wzrostem liczby zarażonych I i to wzrostem bardzo gwałtownym. Ten wzrost z nawiązką kompensuje wątpliwy komfort wydłużenia życia syfilityka. W rezultacie P szybko rośnie. Aby utrzymać go na dotychczasowym poziomie, muszą się zmienić ludzkie zachowania seksualne, opisywane przez czynnik k – średnią liczbę partnerów seksualnych.

I zmieniają się. Średniowiecze uchodzi za okres ciemny i brudny w porównaniu ze światłym i czystym rzymskim Antykiem. Historycznie jednak ani antyczni Rzymianie nie byli tak czyści, ani średniowieczni chrześcijanie tak brudni jak to się przedstawia. Prawdziwy brud i smród niemytych ciał nadszedł dopiero w wieku XVII, kiedy wszystkie autorytety medyczne zgodnie ogłosiły, że kąpiel jest niezwykle szkodliwa dla zdrowia, a autorytety moralne nie omieszkały uzupełnić, że także dla zdrowia duchowego. Ludzie Baroku nie myli się i wcale się w tym nie mylili.

Ówczesne łaźnie, oprócz funkcji kąpielowej, służyły też bowiem jako lupanary. Przybytki wątpliwej rozkoszy i wtedy już niewątpliwej kiły. Korelacja pomiędzy wizytami w łaźni a zapadalnością na syfilis była więc oczywista, choć nie woda i mydło były tego przyczynami. Niemycie się, dawało zdecydowanie większe szanse na zachowanie życia zdrowia i płodności niż mycie.

Dopiero w kolejnym, XVIII wieku, burdele oddzielono funkcjonalnie od łazienek i higiena osobista powoli zaczęła wracać do łask. Pandemia jednak nadal narastała. Długość życia nosicieli krętków, a zatem i czas zarażania ciągle rosła. Nie mając innego wyjścia, społeczeństwo zareagowało dalszym zmniejszaniem współczynnika k. Pojawiła się mieszczańska moralność, która samą ludzką seksualność, przez stulecia i tysiąclecia traktowaną jako coś naturalnego, poddała anatemie towarzyskiej i zepchnęła do podziemia. „Te rzeczy” nadal się, co prawda, robiło, ale już się o nich nie mówiło. A potem nadeszła rewolucja przemysłowa.

I wywołane przez nią wielkie ruchy migracyjne. Skończyła się względna izolacja poszczególnych środowisk, również wiejskich. Kiła przestała być dworską niemocą, a stała się przypadłością prawdziwie masową i demokratyczną. Wyższe warstwy społeczne, dzięki wytworzonych przez stulecia obcowania z chorobą, odpowiednich mechanizmach behawioralnych regulujących zachowania seksualne, jakoś się jeszcze broniły, ale lud, który zawsze dotąd gził się na prawo i lewo bezrefleksyjnie, ale i bezkarnie, został zainfekowany praktycznie całkowicie. Na początku XX wieku, o czym pisali ówcześni etnografowie i krajoznawcy, w niektórych wioskach góralskich odsetek nosicieli syfilisu sięgał już prawie 100%.

Na ratunek przyszła wtedy nowoczesna medycyna. Po stuleciach bezowocnych wysiłków, w 1909 roku opracowano wreszcie pierwszą skuteczną, prowadzącą do całkowitego wyleczenia chorych, terapię. Współczynnik b zaczął znów spadać, a po wprowadzeniu do leczenia antybiotyków, średni czas trwania choroby skrócił się do kilku miesięcy, a nawet tygodni.

Zgodnie z dotychczasową tendencją należałoby oczekiwać, że spowoduje to wzrost popularności strategii „wysokiego k”. I faktycznie, zaraz później rozpoczęła się tzw. „rewolucja seksualna”, w trakcie której, porzucając obowiązujące przez sto lat mieszczańskie konwenanse, znów zaczęto perorować o wolnej miłości, każdego z każdym. Można było oczekiwać, że ostatecznie odsetek nosicieli kiły spadnie z powrotem do poziomu z czasów preindustrialnych, czyli kilku procent populacji.

Tym większe może być zaskoczenie, kiedy uświadomimy sobie, że wcale tak się nie stało. Odsetek zarażonych w drugiej połowie XX wieku, owszem, spadł do poziomu przedprzemysłowego, ale wcale na tym nie poprzestał. Spadał nadal, aż do jakiegoś zupełnie symbolicznego poziomu liczonego w promilach pod koniec XX wieku.

Szeroko głoszone są poglądy, że stało się tak z powodu zmian w trzecim, nie omawianym do tej pory parametrze opisującym chorobę, mianowicie w prawdopodobieństwie zarażenia w pojedynczym stosunku, X. Jest on warunkowany biologicznie i jako taki jest niewrażliwy na ludzkie zachowania, ale można ten problem obejść. W tym celu wynaleziono prezerwatywę.

Swego czasu, to, jak bardzo używanie prezerwatyw ogranicza możliwość zakażeń chorobami wenerycznymi, było przedmiotem bardzo zażartych sporów. Nie wnikając w meritum, możemy przyjąć, że w jakimś stopniu na pewno ogranicza i tym samym zmniejsza ogólne prawdopodobieństwo P. Jednak, jak już wspomniano, ludzie w swoim życiu maksymalizują nie prawdopodobieństwo uchronienia się przed chorobą, w tym celu wystarczyłoby przecież w ogóle wstrzymać się od zmieniania partnera seksualnego, tylko spodziewane korzyści z życia. Skoro, dzięki prezerwatywom, ryzyko złapania kiły czy AIDS, spadło, reakcją byłoby zwiększenie poziomu hedonizmu, mierzonego wysokością k. I strategia wysokiego k znów by zyskiwała na frekwencji, dopóki ogólny poziom zarażonych I nie wróciłby do równowagi. Proces ten ilustruje poniższy wykres.

syf 02

Widać na nim, że wprowadzenie prezerwatyw nie spowodowałoby spadku ilości zachorowań, a jedynie przemieszczenie się układu wzdłuż „poziomicy” stałego I do nowego położenia równowagi przy dużo wyższym k.

Cokolwiek więc spowodowało tak drastyczną redukcję liczby nosicieli, nie były to prezerwatywy. Zatem co?

Nie mogło to być nic innego, jak tylko rosnący, wraz z zamożnością społeczeństwa, koszt czasu. W miarę przybywania atrakcyjnych alternatyw na jego wykorzystanie, czas stał się zbyt cenny, aby można było pozwolić sobie na jego utratę poprzez chorowanie. Zwłaszcza na choroby weneryczne – których leczenie nadal jest bardzo trudne i czasochłonne. Koszt alternatywny stał się niedopuszczalnie wysoki. I współczynnik k musiał ulec daleko idącej redukcji. I uległ. Wbrew pozorom, żyjemy zatem obecnie w najbardziej przyzwoitych i najmniej wyuzdanych czasach w historii. „Rewolucja seksualna” odbyła się wyłącznie w sferze wirtualnej. W realu, jak wskazują twarde dane, zwyciężył bardzo restrykcyjny purytanizm.

Rozwój etyczny, również w dziedzinie seksualnej odbywa się więc ściśle proporcjonalnie do rozwoju materialnego. Im bogatsze społeczeństwo, tym wyższy poziom moralny ono reprezentuje.

Powyższemu rozumowaniu trudno byłoby zaprzeczyć na gruncie teoretycznym, ale w praktyce istnieje pewne zjawisko, które, przynajmniej na pierwszy rzut oka, zadaje mu kłam. Zjawisko to zilustrowano na powyższym wykresie w postaci „linii AIDS”. Wszystko to, co wyżej napisano na temat kiły, stosuje się bowiem tak samo dobrze do tej właśnie choroby. Z jedną istotną różnicą. Prawdopodobieństwo zarażenia się AIDS w pojedynczym stosunku, czyli nasz parametr X, jest o dwa rzędy wielkości mniejsze niż w przypadku syfilisu. Z drugiej jednak strony, na AIDS ciągle nie ma jeszcze lekarstwa, a współczynnik b jest, w porównaniu z syfilisem, niski. Uwzględniając te różnice można nakreślić wykres nosicieli HIV, tak samo i w tej samej skali, jak na zrobiliśmy to dla kiły. Oto i on:

syf 03

Nie trzeba nawet szczegółowej analizy, aby od razu zauważyć, że wykres AIDS w całości zawiera się w wykresie syfilisu. Dla dowolnej kombinacji parametrów (k; b), nosiciele krętków zawsze będą przeważać liczebnie nad dostarczycielami HIV.

Skoro zatem społeczeństwo cechuje niski, ustabilizowany poziom k, który blokuje rozprzestrzenianie się kiły powyżej obecnego, liczonego w promilach, poziomu, to powinien on także zablokować epidemię AIDS. I to, nawet uwzględniając znacznie dłuższy czas trwania choroby, ta stabilizacja powinna nastąpić na znacznie niższym poziomie, praktycznie nie różniącym się od zera.

AIDS w myśl tej hipotezy, w ogóle nie powinien istnieć, a już na pewno nie w najbardziej rozwiniętych i najbogatszych społeczeństwach, tam, gdzie alternatywny koszt czasu jest najwyższy.

A jednak istnieje. W stopniu porównywalnym, a nawet przewyższającym odsetek nosicieli kiły.

Rozwiązanie tego paradoksu wymaga zauważenia, że we wszystkich dotychczasowych rozważaniach braliśmy pod uwagę wartości średnie. Społeczeństwo nie składa się jednak, jakby chcieli komuniści, z jednakowych, jak sztachety w płocie, jednostek. Średni poziom rozwiązłości to poziom średni, ale zawsze znajdą się populacje, które od tej średniej będą odbiegać zarówno w jedną, jak i w druga stronę. Przykładem grupy o k znacząco niższym niż przeciętny są zakonnicy. Przykładem przeciwnym są …no właśnie.

Nie jest przypadkiem, że epidemia AIDS wybuchła i do dzisiaj się utrzymuje głównie w społeczności homoseksualistów. Tak jest w Europie i Ameryce, gdzie ogólna liczba zarażonych jest bardzo niska, natomiast nie w Afryce, gdzie bardzo wysoki odsetek chorych jednoznacznie wskazuje na równie wysoki poziom k tamtejszych biednych, prymitywnych i zacofanych społeczeństw, gdzie poza seksem, brak jest właściwie alternatywnych sposobów na wykorzystanie czasu.

Tymczasem w społeczeństwach zamożnych i cywilizowanych, których cechuje niski średni poziom k, obecność swoistych wysp rozwiązłości od razu rzuca się w oczy. W USA homoseksualiści stanowią ok 1-2% ludności, natomiast ponad połowę zarażonych wirusem HIV. Jest to odsetek wyższy niż nawet w najbardziej poszkodowanych pod tym względem krajach afrykańskich, zatem amerykańscy „geje” muszą zmieniać partnerów seksualnych z częstotliwością porównywalną do afrykańskich poligamistów. Co prawda homoseksualne praktyki seksualne są pod względem transmisji HIV bardziej ryzykowne niż seks standardowy, heteroseksualny, ale efekt ten jest kompensowany przez generalnie wyższy w USA ogólny poziom higieny i opieki medycznej. Gdyby zatem homoseksualiści faktycznie, jak się nam usiłuje wmówić, byli skłonni do tworzenia stałych i stabilnych związków, choćby nawet i z innymi homoseksualistami, odsetek zarażonych HIV w tym gronie nie różniłby się zbytnio od średniej w całym kraju. Wyjaśnia to też fenomen relatywnie bardzo niskiego odsetka chorych w krajach muzułmańskich, nawet bardzo biednych i zacofanych, ale równocześnie skrajnie nietolerancyjnych wobec „gejów” i ich postulatów.

Po wydzieleniu zatem homoseksualistów i innych specyficznych grup ryzyka, jak zarażający się bezpośrednio przez krew narkomani, faktyczny odsetek chorych na AIDS w cywilizowanych społeczeństwach niskiego k, faktycznie jest znikomy, niższy niż w przypadku syfilisu, dokładnie tak, jak nasz model przewiduje. To, że im bardziej rozwinięte i bogate jest społeczeństwo, tym mniej w nim przemocy i pospolitej przestępczości, wiadomo już od dawna. Jednak wraz z rozwojem cywilizacyjnym poziom etyczny wzrasta także w innych dziedzinach, także pozornie nieczułych na zjawiska ekonomiczne.

Fragmenty powyższego eseju zostały opublikowane w 1491/1492 numerze tygodnika „Najwyższy Czas”, pt „Marsz epidemii”

49 myśli na temat “Zaplusować u doktora Wasermana

  1. W dodatku, wskutek działania specyficznych dla cywilizacji rolniczej mechanizmów ekonomiczno – demograficznych, zwanych też pułapką maltuzjańską, epidemie takie mogą, co dzisiaj wydaje się szokujące, odgrywać pożyteczną rolę, zwiększając średni poziom życia w takiej cywilizacji, czego najbardziej znanym przykładem jest rozkwit Renesansu w Europie po przejściu epidemii Czarnej Śmierci.

    Prosiłbym o wyjaśnienie tego zjawiska bo nie jestem w stanie go zrozumieć.

    W ekonomii maltuzjańskiej poziom PKB per capita jest stały, dlaczego zatem śmierć jakiegoś procenta ludzi miałby to zmienić?

    Odpada część gąb do wyżywienia albo również i rąk do pracy więc PKB per capita również powinien pozostać na mniej więcej niezmienionym poziomie.

    Nawet jeśli założymy że epidemia zabija głównie dzieci i starców (czyli odpadają gęby ale nie ręce) to przecież przy wysokiej dzietności w takiej populacji jest to wyrównywane w ciągu zaledwie paru lat – pojawią się nowe gęby (dzieci). Poza tym w takim środowisku pracują przecież wszyscy niezależnie od wieku.

    I czy analogicznie po wojnach następują czarne lata? Gdy populacja traci ręce ale nie gęby (statystycznie w czasie wojny ginie więcej mężczyzn w wieku produkcyjnym niż członków pozostałych grup społecznych). Nie mówiąc już o tym że w tym przypadku wyrównywanie strat trwa znacznie dłużej. Wszak zrobienia dziecka trwa 9mc ale jego wzrost do sensownego wieku produkcyjnego to już 15-20 lat. Czyli odbudowa populacji po większej wojnie to już całe pokolenie.

    Polubienie

    1. „W ekonomii maltuzjańskiej poziom PKB per capita jest stały”

      Niedokładnie. PKB per capita nie zależy od poziomu produkcji, czyli od PKB. Zależy jednak od innych zmiennych – rozrodczości (czyli wydajności z jaką zasoby są przerabiane na potomstwo) i śmiertelności. Im niższa rozrodczość i wyższa śmiertelność tym większy dobrobyt.

      W szczególności, jeżeli maleje liczba pracowników, to wzrasta wartość krańcowa pracy każdego z tych, którzy przeżyli i wytwarzają (i zarabiają) oni proporcjonalnie więcej

      Detalicznie wyjaśniłem to w eseju

      https://blogpilastra.wordpress.com/2016/09/29/tylko-o-psychohistorii-4-w-znojnym-trudzie-skarby-ziemi-wydzierajac/

      W uproszczeniu. W maltuzjanizmie wzrost ludności zależy liniowo od poziomu zasobów per capita (P) i śmiertelności, czyli

      dN/dt = (a*(P-P0)-1/L)*N

      gdzie P0 to minimalny poziom zasobów umożliwiający rozmnażanie, a L – średnia długość życia. Po przyrównaniu tego równania do zera (stabilna populacja) i rozwiązaniu ze względu na P – dobrobyt PKB per capita, otrzymujemy

      P = P0+1/(a*L)

      Czyli im mniejsze a (rozrodczość) i krótsze L (średnia długość życia), tym wyższy dobrobyt (P – PKB per capita)

      „zrobienia dziecka trwa 9mc ale jego wzrost do sensownego wieku produkcyjnego to już 15-20 lat.”

      Nie w maltuzjanizmie. W gospodarce preindustrialnej dzieci stanowiły mniejszy koszt, bo znacznie mniej zasobów przeznaczano na ich wychowanie, a większą pomoc, bo już kilkulatki pracowały i wytwarzały PKB

      Polubienie

      1. Przeczytałem odpowiedź, przeczytałem esej i nadal nie rozumiem.
        Wygląda to tak jakby ogólny poziom PKB był stały (pomijając rozwój technologiczny).
        Co nawet ma sens gdyż w maltuzjanizmie dochody pochodzą tylko „z ziemi”. Ale…
        Ogólny poziom PKB ogranicza ilość ziemi. Z hektara da się wyciągnąć przykładowo tonę zboża i czy robi przy tym dziesięciu rolników czy stu – zawsze będzie to tona. Ale…
        W przypadku gwałtownego obniżenia poziomu populacji (epidemia, wojna) ilość pracowników może spaść do poziomu w którym ograniczeniem PKB jest nie ilość ziemi ale ilość ludzi. Z hektara dziesięciu rolników wyciągnie tonę zboża ale pięciu rolników już tylko pół tony. Nie widzę zatem skąd ten wzrost dobrobytu. No chyba że ilość pracowników nigdy nie spada poniżej tego poziomu krytycznego.

        W szczególności, jeżeli maleje liczba pracowników, to wzrasta wartość krańcowa pracy każdego z tych, którzy przeżyli i wytwarzają (i zarabiają) oni proporcjonalnie więcej

        I tu również mam wątpliwości. Wartość pracy wzrasta, zgoda, ale pracownik nie może dostać więcej niż wyprodukuje bo przecież nie dostaje wypłaty w pieniądzu fiducjarnym tylko w realnych zasobach (złoto czy inna miedź). No chyba że podwyżki wynikają z tego że to pracodawca szeroko otwiera kufry i sięga do zapasów uzbieranych wcześniej – czyli obniżeniu ulega poziom oszczędności u „warstwy panującej”.

        Nie w maltuzjanizmie. W gospodarce preindustrialnej dzieci stanowiły mniejszy koszt, bo znacznie mniej zasobów przeznaczano na ich wychowanie, a większą pomoc, bo już kilkulatki pracowały i wytwarzały PKB

        Zgadza się – pierwotnie traktowałem śmierć dzieci jako faktyczną możliwość zwiększenia średniego dochodu ale potem uznałem że dzieci zużywają ale też pracują więc należy ich traktować jako normalnych pracowników.

        Polubienie

        1. „Wygląda to tak jakby ogólny poziom PKB był stały”

          Nie. To PKB per capita jest stały (średnio) – oscyluje wokół pewnej wartości obliczonej w poprzedniej odpowiedzi.

          Sam PKB może się zmieniać w bardzo szerokim zakresie.

          „Ogólny poziom PKB ogranicza ilość ziemi. Z hektara da się wyciągnąć przykładowo tonę zboża i czy robi przy tym dziesięciu rolników czy stu – zawsze będzie to tona.”

          Niezupełnie. Plony z hektara zależą od rodzaju upraw (kukurydza, ryż, ziemniaki dają większe plony niż pszenica, o hodowli bydła w wolnym wypasie nie wspominając) i w pewnym stopniu od wielkości siły roboczej. Uprawy intensywnie nawadniane, nawożone, pielone, etc – też dają większe plony.

          „Wartość pracy wzrasta, zgoda, ale pracownik nie może dostać więcej niż wyprodukuje”

          tylko że wtedy, przy niedoborach siły roboczej, ogólny poziom produkcji jest niższy, ale wartość produkcji na pracownika zdecydowanie wyższa. Późniejsze dodawanie kolejnych pracowników, podnosi poziom produkcji, ale o coraz mniejszą wartość, zatem zarobki muszą spadać. W końcu ta wartość krańcowa staje się tak niska, że pracownikom przestaje się płacić w ogóle – następuje rozkwit niewolnictwa.

          Polubienie

          1. „Wygląda to tak jakby ogólny poziom PKB był stały”

            Nie. To PKB per capita jest stały (średnio) – oscyluje wokół pewnej wartości obliczonej w poprzedniej odpowiedzi.

            Jak może być stały skoro większa liczba ludności oznacz niższy PKB per capita a mniejsza większy?

            ———————-

            „Ogólny poziom PKB ogranicza ilość ziemi. Z hektara da się wyciągnąć przykładowo tonę zboża i czy robi przy tym dziesięciu rolników czy stu – zawsze będzie to tona.”

            Niezupełnie. Plony z hektara zależą od rodzaju upraw (kukurydza, ryż, ziemniaki dają większe plony niż pszenica, o hodowli bydła w wolnym wypasie nie wspominając) i w pewnym stopniu od wielkości siły roboczej. Uprawy intensywnie nawadniane, nawożone, pielone, etc – też dają większe plony.

            Tona to był tylko przykład – podałem go po to żeby zobrazować spadek PKB per capita przy zwiększaniu ilości ludności (rolników na polu).
            Przez pewien czas liczba rolników rośnie proporcjonalnie do wydajności pola (pierwsi sieją, jak jest ich więcej to dodatkowi nawadniają, pielą itd.) Ale w pewnym momencie pole osiągnie maksimum „pojemności” rolników i dodawanie kolejnych już wydajności pola nie zwiększa – wtedy spada dochód na rolnika – to jest zrozumiałe i sensowne – o ile mam rację i taki właśnie mechanizm za to odpowiada.

            ———————-

            tylko że wtedy, przy niedoborach siły roboczej, ogólny poziom produkcji jest niższy, ale wartość produkcji na pracownika zdecydowanie wyższa.

            Czyli wzrasta wydajność pracy? Z czego to wynika w takim razie?

            ———————-

            Wybacz że tak drążę ale zwyczajnie nie rozumiem tego mechanizmu a chciałbym go zrozumieć. I to zrozumieć nie na zasadzie „tak mówi wzór więc tak jest” tylko „tak jest bo ludzie robią to i to”

            Polubienie

          2. Skoro z dodawaniem kolejnych robotników, produkt z ha rośnie coraz wolniej, to tak samo będzie w odwrotną stronę. W miarę ubywania robotników, produkt będzie malał, ale wolniej niż ubytek pracowników. Zatem produkt na głowę będzie rósł. Oczywiście do czasu.

            Gorzej, kiedy przy osiągnięciu maksymalnej wydajności i tym samym maksymalnej liczby ludności, nagle ubywa nie pracowników, tylko produktu. (np z powodu suszy, powodzi, wojny, najazdu barbarzyńców, rebelii, etc). Wtedy nadchodzi głód, zamieszki, etc. I spadek produktu jest szybszy niż spadek liczby ludności, co wprowadza całą cywilizację w rodzaj spirali śmierci, która kończy się jej upadkiem. To spotkało Rzym w III-VI wieku, to samo spotkało cywilizację epoki brązu w XIII-XI w pne, to samo spotkało egipskie Stare Państwo czy klasyczną cywilizacje Majów.

            Polubienie

  2. „Nie powinno więc dziwić, że, rodzimych cywilizacji amerykańskich powstało mniej, i rozwijały się one wolniej. Na pozostałych kontynentach wyspowych, Australii i Antarktydzie, zważywszy na ich jeszcze mniejsze od Ameryk rozmiary i jeszcze gorsze warunki naturalne, żadne cywilizacje nie powstały w ogóle.”

    Mnie najbardziej ciekawi, że żadna rozwinięta – choćby do poziomu Azteków, Majów czy Inków – cywilizacja nie pojawiła się w Afryce subsaharyjskiej, choć była dużo mniej izolowana niż Ameryki i stała w sumie na wyższym poziomie technicznym. Jeszcze przed 1500 r. Afrykanie znali wytop żelaza i hodowali wiele gatunków zwierząt udomowionych w Eurazji.

    „W tym samym czasie w Ameryce nie wynaleziono jeszcze koła”

    To akurat nieprawda; wiadomo że co najmniej Majowie znali tę ideę, bo znaleziono sporo majańskich zabawek w formie małych wózków. Nie stosowali koła w transporcie, bo w Mezoameryce nie było odpowiednich kandydatów na zwierzęta pociągowe.

    „Nie tylko dlatego, jak to się często przedstawia, że zostały podbite militarnie przez cywilizację bardziej rozwiniętą.”

    Zdaje się że większą rolę niż broń odegrały w podboju państw Inków i Azteków były wewnętrzne podziały i animozje, które wykorzystali konkwistadorzy. Przeciągnęli na swoją stronę ludy i plemiona które chciały zrzucić azteckie czy inkaskie jarzmo. Podczas oblężenia Tenochtitlan 95% składu armii Cortesa stanowiły już oddziały sprzymierzonych z nim Indian.

    Polubienie

      1. Pisałem „porównywalne”. Prekolumbijskie miasta ze środkowego Meksyku takie jak Tenochtitlan czy Teotihuacan zamieszkiwały setki tysięcy ludzi. Populację Jukatanu u w okresie rozkwitu cywilizacji Majów szacuje się na co najmniej 10 milionów mieszkańców. Takiego poziomu zaludnienia i urbanizacja żadna kultura prekolonialnej subsaharyjskiej Afryki nie osiągnęła. Gliniane meczety w Timbuktu i Wielkie Zimbabwe też się nie umywają do monumentalnych budowli prekolumbijskich.

        Polubienie

        1. „Prekolumbijskie miasta ze środkowego Meksyku takie jak Tenochtitlan czy Teotihuacan zamieszkiwały setki tysięcy ludzi”

          Wielkość populacji nie jest jedynym, ani nawet podstawowym kryterium rozwoju cywilizacyjnego. Prekolumbijscy Amerykanie znajdowali się technologicznie na poziomie Sumerów, czy egipskiego Starego Państwa. Cywilizacje afrykańskie z 1500 roku stały jednak znacznie wyżej.

          Polubienie

          1. „Wielkość populacji nie jest jedynym, ani nawet podstawowym kryterium rozwoju cywilizacyjnego.”

            Mylisz się. Samo słowo „cywilizacja” wywodzi się od łacińskiego terminu „civitas”, oznaczającego miasto-państwo. Cywilizacja to taki poziom rozwoju społecznego danej kultury w którym:

            – istnieje zorganizowane życie miejskie
            – monumentalne obiekty sakralne
            – pismo
            – rozwinięta gospodarka towarowo-pieniężna
            – jakiś rodzaj organizacji zajmowanego terytorium (państwo).

            Większość kultur subsaharyjskiej Afryki przed erą wielkich odkryć geograficznych nie posiadała tych cech, nawet jeśli dysponowała lepszymi narzędziami niż Indianie.

            „Mogli jednak skonstruować taczki – bardzo pożyteczne narzędzie nie wymagające zwierząt pociągowych, ale wymagające koła.”

            Taczka pojawiła się w Eurazji znacznie później niż koło, dopiero w III w. n.e. wynalazł ją jakiś Chińczyk. Do Europy dotarła jeszcze później, bo w dojrzałym średniowieczu. Dla porównania, wozy kołowe stosowano powszechnie w Europie i na Bliskim Wschodzie prawdopodobnie już w połowie IV tysiąclecia p.n.e. czyli bez mała 4 tysiące lat wcześniej.

            Polubienie

          2. ” Samo słowo „cywilizacja” wywodzi się od łacińskiego terminu „civitas”, oznaczającego miasto-państwo. Cywilizacja to taki poziom rozwoju społecznego danej kultury w którym:

            – istnieje zorganizowane życie miejskie
            – monumentalne obiekty sakralne
            – pismo
            – rozwinięta gospodarka towarowo-pieniężna
            – jakiś rodzaj organizacji zajmowanego terytorium (państwo).”

            Zatem wg tej definicji w Ameryce przed Kolumbem, żadnej cywilizacji w ogóle nie było. Nie istniała wymiana towarowo-pieniężna i praktycznie nie istniało (poza Majami) pismo. 🙂

            Polubienie

          3. Tak BTW to rola transportu kołowego w rozwoju cywilizacji jest przeceniana. Były okresy, że całe regiony Eurazji z różnych powodów porzucały jego użycie. Np. w suchszych okresach, w których był kłopot z pozyskaniem odpowiedniej ilości drewna, transport kołowy niemal całkowicie zamierał na Bliskim Wschodzie. Tak było np. w XVII-XVIII w. Wozów kołowych nie używano też prawie w ogóle w Japonii za szogunatu Tokugawów.

            Polubienie

        2. A tak w ogóle to czy poziom cywilizacji powinno się oceniać po tym jak wielkie ruiny po niej zostały?
          Mansa Musa, władca imperium Mali był najbogatszym człowiekiem wszech czasów (przynajmniej licząc to co policzalne bo wedle innych kryteriów to bogatsi byli chociażby chińscy cesarze którzy formalnie byli właścicielami całego państwa – ale to już nie temat na tą dyskusję), jego pielgrzymka do Mekki wywołała 12-letnią inflację – jak dla mnie bije azteków czy inków na głowę.
          Chińskiej cywilizacji też nikt nie posądzi o bycie mniej rozwiniętą niż aztecka a budowali z drewna i papieru.
          Zwyczajnie, buduje się z tego co jest najkorzystniejsze, najbardziej ekonomiczne, najlepiej przystosowane do warunków. Inkowie żyli w górach, Meksyk jest bezdrzewny. Pierwsi byli skazani na kamień, drudzy (aztekowie, majowie) z jakichś powodów też go wybrali, jakich – nie mam pojęcia.
          Czy stawia ich to wyżej od murzynów którzy budowali szybciej i łatwiej – kłóciłbym się.
          Liczba ludności też raczej o tym nie decyduje, Imperium Mali (fakt że pięć razy od Jukatanu większe) zamieszkiwało 20 mln ludzi

          Polubienie

    1. „żadna rozwinięta – choćby do poziomu Azteków, Majów czy Inków – cywilizacja nie pojawiła się w Afryce subsaharyjskiej,”

      Ależ pojawiła się o czym pisze wyżej mati. Były to cywilizacje bardziej zresztą rozwinięte niż amerykańskie, ale oczywiście mniej niż euroazjatyckie, stąd nie odegrały dużej roli w historii rozwoju ludzkości.

      „Nie stosowali koła w transporcie, bo w Mezoameryce nie było odpowiednich kandydatów na zwierzęta pociągowe.”

      Mogli jednak skonstruować taczki – bardzo pożyteczne narzędzie nie wymagające zwierząt pociągowych, ale wymagające koła.

      „w podboju państw Inków i Azteków były wewnętrzne podziały i animozje”

      to też. Dla miejscowych nawet konkwistadorzy byli znacznie mniejszym złem niż rodzimi oprawcy, traktujący ich niczym bydło pociągowe (Inkowie), lub wręcz rzeźne (Aztekowie)

      Polubienie

      1. Hm, a tereny Etiopii i Sudanu można liczyć jako Afrykę subsaharyjską? Bo tam cywilizacja była dość rozwinięta i dosyć stara.
        Jeszcze jedna uwaga – poziom technologiczny amerykańskich cywilizacji to wcale nie jest Stare Państwo. Egipcjanie jednak hodowali zwierzęta i to nie tylko na mięso, ale też na mleko i jaja (co jest w sumie dużo bardziej efektywne). Indianie w celach konsumpcyjnych (i to tylko na mięso) hodowali psa i lokalnie świnki morskie. To realnie odpowiada nie wczesnemu Egiptowi, a jakiejś kulturze ceramiki wstęgowej rytej.
        Swoją drogą to dosyć fascynujące, w Starym Świecie przy tym poziomie nikt żadnych Tenochtitlanow nie budował, tylko jakieś bidne wioski lepianek. Ciekawe czemu.

        Polubienie

        1. Indianie udomowili niewiele gatunków zwierząt, bo wybiciu przez ich paleolitycznych przodków prawie wszystkich większych ssaków w Nowym Świecie nie pozostało wiele gatunków odpowiednich do udomowienia.

          Polubienie

          1. Czy ja wiem czy niewiele.. Coś tam się jednak dało, choćby indyk, który po odpowiedniej hodowli mógłby robić za ptaka „jajecznego”. Jakieś lamy powinno się też dać hodować w kierunku zwierząt mlecznych. Może nie byłoby to tak efektywne jak w przypadku staroświatowych odpowiedników, ale zawsze. Jakiś potencjał był.

            Polubienie

        2. „Egipcjanie jednak hodowali zwierzęta i to nie tylko na mięso, ale też na mleko i jaja (co jest w sumie dużo bardziej efektywne). Indianie w celach konsumpcyjnych (i to tylko na mięso) hodowali psa i lokalnie świnki morskie. To realnie odpowiada nie wczesnemu Egiptowi, a jakiejś kulturze ceramiki wstęgowej rytej.”

          Hodowali wigonie i lamy. A także indyki. Poza tym prekolumbiscy Amerykanie nie mieli wielkiego wyboru, bo realnych kandydatów ze świata fauny do udomowienia było w Amerykach znacznie mniej niż w Eurazji.

          Polubienie

          1. Ale jako zwierzęta transportowe, wełnodajne, i mięsne. Próby pozyskiwania mleka i jaj nie podjęto (zapewne indyki i lamy nie są zbyt efektywnym źródłem, ale tur czy kur bankiwa na początku też nie były). No i to wszystko było straszliwie lokalne.
            No i ciągle pozostaje pytanie, czemu Indianie będąc na poziomie umiarkowanie wczesnego neolitu, osiągali dużo więcej jeśli chodzi o organizację społeczeństw niż mieszkańcy starego świata.

            Polubienie

          2. „czemu Indianie będąc na poziomie umiarkowanie wczesnego neolitu, osiągali dużo więcej jeśli chodzi o organizację społeczeństw niż mieszkańcy starego świata.”

            A to akurat proste jak budowa cepa. Rolnictwo amerykańskie, przy tym samym poziomie technologicznym, dawało więcej plonów z ha niż rolnictwo z Żyznego Półksiężyca, czy Chin. Ziemniaki i kukurydza są bardziej wydajne niż pszenica, czy proso. Ryż jest lepszy, ale jego masowa uprawa w Chinach to już epoka żelaza.

            Większe plony z ha to większa gęstość zaludnienia i tym samym większy poziom komplikacji społeczeństwa.

            Polubienie

    2. Zacofanie cywilizacyjne subsaharyjskiej Afryki to w głównej mierze skutek jej uwarunkowań klimatycznych, charakterystycznych dla całej strefy podrównikowej. Już o tym kiedyś tu pisałem: rolnictwo w klimacie podrównikowym osiąga gorsze wyniki niż w strefie umiarkowanej. Wysoka temperatura powoduje szybką mineralizację składników składników odżywczych w glebie, skąd potem są wypłukiwane przez deszcze. Bogactwo roślinności na sawannach i w lasach deszczowych jest więc złudne: gleby na których rosną (lateryty) są ubogie i nie dają dużych nadwyżek żywności. A bez nadwyżek nie ma wymiany handlowej i nie ma podstaw do budowy aparatów państwowych. Do tego trzeba dodać obecność groźnych pasożytów atakujących zwierzęta hodowlane, jak np. świdrowce, przenoszone przez muchę tse-tse i niską wartość odżywczą podstawowych afrykańskich zbóż: prosa i sorga. W Afryce Subsaharyjskiej są tylko dwa obszary przypominające klimatem strefę umiarkowaną: jeden to Wyżyna Etiopii, drugi to południowy skraj kontynentu. Charakterystyczne, że w Etiopii cywilizacja pojawiła się pod wpływem bodźców z Arabii i Egiptu już w głębokiej starożytności. W Afryce Południowej nie, bo była zbyt izolowana od Eurazji.

      Polubienie

      1. W Amazonii potrafiono sobie poradzić z jałowieniem gleb wytwarzając gleby sztucznie (tzw terra preta). Ale oczywiście tropiki sa mniej gościnne dla cywilizacji niż klimat umiarkowany, co nie znaczy, że cywilizacja nie mogłaby powstać i tam. Tylko że trwałoby to dłużej.

        Polubienie

        1. „W Amazonii potrafiono sobie poradzić z jałowieniem gleb wytwarzając gleby sztucznie (tzw terra preta).”

          Ale to nie wystarczyło do stworzenia cywilizacji. W Ameryce Południowej jedyna prawdziwa cywilizacja powstała w regionie andyjskim i na wybrzeżu Pacyfiku.

          Polubienie

        2. To jest trochę bardziej skomplikowane. Afryka, z wyjątkiem doliny ryftowej i Atlasu to bardzo stara geologia, ostatni raz to było aktywne tektonicznie w głębokim proterozoiku. Co z tego wynika – ano pierwiastki biogenne są z tego terenu wypłukiwane grubo ponad miliard lat. Te gleby i w innym klimacie nie miałyby szans być zbyt żyzne.
          Tu się kłania przykład Ameryki, gdzie cywilizacje dżunglowe istniały (choćby Majowie), ale wyłącznie na terenach o geologii bardzo młodej.

          Polubienie

          1. Bzdura. Wyżyna Etiopii ma bardzo starą geologię, a cywilizacja powstała tam już w starożytności. A cywilizacja Majów upadła bardzo szybko i gwałtownie, gdy wyjałowiła do cna cienkie gleby Jukatanu.

            Polubienie

  3. „Gdyby zatem homoseksualiści faktycznie, jak się nam usiłuje wmówić, byli skłonni do tworzenia stałych i stabilnych związków, choćby nawet i z innymi homoseksualistami, odsetek zarażonych HIV w tym gronie nie różniłby się zbytnio od średniej w całym kraju.”

    Po pierwsze, mowa tu nie jest o jakichś „homoseksualistach”, bo np. lesbijek ten problem dotyczy w znacznie mniejszym stopniu, tylko o mężczyznach uprawiających seks z mężczyznami (MSM). Po drugie, wszystkie nowe badania (niesponsorowane przez amerykańskie protestanckie odpowiedniki Radia Maryja) na temat seksualności osób nie-hetero wykazują, że są oni tak samo promiskuityczni (lub tak samo wstrzemięźliwi) jak hetero.

    „homoseksualne praktyki seksualne są pod względem transmisji HIV bardziej ryzykowne niż seks standardowy, heteroseksualny, ale efekt ten jest kompensowany przez generalnie wyższy w USA ogólny poziom higieny i opieki medycznej.”

    Pierwsza część zdania odpowiada na pytanie dlaczego to MSM są najbardziej narażeni na zakażenie, natomiast druga to śmiech na sali – wiadomo, że w USA panuje absolutna tolerancja, HIV wcale nie jest postrzegany jako gejowska zaraza, pójście do lekarza na testy wcale nie wiąże się z psychicznym oporem i wystawieniem się na widok publiczny (bo wiadomo, że tylko geje i narkomani badają się na HIV), itp, itd.

    „fenomen relatywnie bardzo niskiego odsetka chorych w krajach muzułmańskich, nawet bardzo biednych i zacofanych, ale równocześnie skrajnie nietolerancyjnych wobec „gejów” i ich postulatów.”

    Gdyż wiadomo, że w tych krajach osoby LGBT są bardzo dobrze poznane, wcale się nie kryją ze swoimi preferencjami i chętnie współpracują z ośrodkami naukowymi, a zatem wszyscy wiedzą że wśród nich jest tam bardzo niski odsetek chorych.

    Polubienie

  4. poprzedni komentarz mi się nie wyświetlił więc próbuję dalej

    „Gdyby zatem homoseksualiści faktycznie, jak się nam usiłuje wmówić, byli skłonni do tworzenia stałych i stabilnych związków, choćby nawet i z innymi homoseksualistami, odsetek zarażonych HIV w tym gronie nie różniłby się zbytnio od średniej w całym kraju.”

    Po pierwsze, mowa tu nie jest o jakichś „homoseksualistach”, bo np. lesbijek ten problem dotyczy w znacznie mniejszym stopniu, tylko o mężczyznach uprawiających seks z mężczyznami (MSM). Po drugie, wszystkie nowe badania (niesponsorowane przez amerykańskie protestanckie odpowiedniki Radia Maryja) na temat seksualności osób nie-hetero wykazują, że są oni tak samo promiskuityczni (lub tak samo wstrzemięźliwi) jak hetero.

    „homoseksualne praktyki seksualne są pod względem transmisji HIV bardziej ryzykowne niż seks standardowy, heteroseksualny, ale efekt ten jest kompensowany przez generalnie wyższy w USA ogólny poziom higieny i opieki medycznej.”

    Pierwsza część zdania odpowiada na pytanie dlaczego to MSM są najbardziej narażeni na zakażenie, natomiast druga to śmiech na sali – wiadomo, że w USA panuje absolutna tolerancja, HIV wcale nie jest postrzegany jako gejowska zaraza, pójście do lekarza na testy wcale nie wiąże się z psychicznym oporem i wystawieniem się na widok publiczny (bo wiadomo, że tylko geje i narkomani badają się na HIV), itp, itd.

    „fenomen relatywnie bardzo niskiego odsetka chorych w krajach muzułmańskich, nawet bardzo biednych i zacofanych, ale równocześnie skrajnie nietolerancyjnych wobec „gejów” i ich postulatów.”

    Gdyż wiadomo, że w tych krajach osoby LGBT są bardzo dobrze poznane, wcale się nie kryją ze swoimi preferencjami i chętnie współpracują z ośrodkami naukowymi, a zatem wszyscy wiedzą że wśród nich jest tam bardzo niski odsetek chorych.

    Polubienie

    1. „wszystkie nowe badania (niesponsorowane przez amerykańskie protestanckie odpowiedniki Radia Maryja) na temat seksualności osób nie-hetero wykazują, że są oni tak samo promiskuityczni (lub tak samo wstrzemięźliwi) jak hetero.”

      Odsetek zachorowań na HIV pokazuje że jednak nie. Homoseksualiści zdecydowanie częściej zmieniają partnerów niż zdrowi.

      ” dlaczego to MSM są najbardziej narażeni na zakażenie,”

      Różnica jest za mała, żeby wytłumaczyć tak wysoki odsetek nosicielstwa.

      „w tych krajach osoby LGBT”

      mowa o nosicielstwie HIV wśród ogółu tamtejszej ludności. Kraje muzułmańskie nie są dużo bardziej rozwinięte niż afrykańskie subsaharyjskie, ale odsetek nosicieli jest w nich znacznie niższy.

      Polubienie

      1. „Odsetek zachorowań na HIV pokazuje że jednak nie. Homoseksualiści zdecydowanie częściej zmieniają partnerów niż zdrowi.”

        Nie, bo 1) dane pokazują że MSM mają podobną ilość partnerów co hetero, 2) istnieją inne czynniki wpływające na częstość zachorowania na HIV:
        – seks analny jest bardziej ryzykowny niż seks waginalny
        – u MSM jedna osoba może być pasywna i aktywna, u hetero te role są zawsze rozdzielone, co przy zmiennym stopniu zapadalności w zależności od roli przekłada się na ogólną mniejszą zapadalność u hetero
        – mała populacja MSM i fakt że w danym momencie istnieje wśród niej już stosunkowo dużo grupa chorych oznacza, że łatwiej na takich trafić
        – homofobia, która zniechęca do przebadania się na HIV

        „mowa o nosicielstwie HIV wśród ogółu tamtejszej ludności. Kraje muzułmańskie nie są dużo bardziej rozwinięte niż afrykańskie subsaharyjskie, ale odsetek nosicieli jest w nich znacznie niższy.”

        Istnieją w Afryce chrześcijańskie kraje jeszcze bardziej zamordystyczne w stosunku do LGBT niż niektóre muzułmańskie, ale jakoś nie pomaga im to w walce z HIV.

        Polubienie

        1. „dane pokazują że MSM mają podobną ilość partnerów co hetero,”

          Dane (odsetek zachorowań na HIV) pokazują zupełnie coś innego

          „istnieją inne czynniki wpływające na częstość zachorowania na HIV:
          – seks analny jest bardziej ryzykowny niż seks waginalny”

          Kilkukrotnie. Gdyby to była jedyna różnica, to homoseksualiści wśród nosicieli HIV stanowiliby nie 1-2%, jak w całości populacji, ale 5-10%. A nie 50%

          Co do innych czynników, to nie podał DD żadnych danych ilościowych.

          „Istnieją w Afryce chrześcijańskie kraje jeszcze bardziej zamordystyczne w stosunku do LGBT niż niektóre muzułmańskie, ale jakoś nie pomaga im to w walce z HIV.”

          Dlatego że w Afryce HIV się rozprzestrzenia głównie innymi kanałami. Tam poziom rozwiązłości (częste zmiany partnerów) nie dotyczą tylko homoseksualistów, jak w krajach bogatych, rozwiniętych i cywilizowanych, tylko całości populacji.

          Polubienie

  5. „Zatem wg tej definicji w Ameryce przed Kolumbem, żadnej cywilizacji w ogóle nie było. Nie istniała wymiana towarowo-pieniężna i praktycznie nie istniało (poza Majami) pismo.”

    Istniał rozwinięty handel w Mezoameryce: https://www.doaks.org/research/pre-columbian/scholarly-activities/merchants-trade-and-exchange-in-the-pre-columbian-world

    Inkaskie Kipu też można uznać za rodzaj pisma. Nie ma cywilizacji bez miast, a w większość kultur afrykańskich się nie wykształciły.

    Polubienie

    1. „Istniał rozwinięty handel w Mezoameryce”

      Ale bezpieniężny

      „Inkaskie Kipu też można uznać za rodzaj pisma.”

      Nie można. To rodzaj notatek buchalteryjnych (tyle a tyle koszy z kukurydzą, tyle a tyle dzbanów piwa), a nie pismo. Pismo klinowe Sumerów też tak zaczynało, ale z czasem rozwinęło się we właściwe pismo. Kipu nie.

      Polubienie

  6. „Ale bezpieniężny”

    Tak szczerze, to o pieniądzu dodałem od siebie. 🙂 Wiki podaje, że wystarczy po prostu rozwinięty handel: https://pl.wikipedia.org/wiki/Cywilizacja

    Cywilizacje Egiptu i Mezopotamii też początkowo opierały się na handlu bezpieniężnym.

    „To rodzaj notatek buchalteryjnych (tyle a tyle koszy z kukurydzą, tyle a tyle dzbanów piwa”

    Pismo linearne „B” to też praktycznie wyłącznie notatki buchalteryjne.

    Polubienie

    1. Zatem cywilizacja epoki brązu nie była cywilizacją? 🙂

      Te wymagania są zbyt wygórowane. Za cywilizowane można uznać każde społeczeństwo które wyzwoliło się z kleszczy atraktorów Lotki-Volterry, czyli praktycznie każde społeczeństwo rolnicze, w którym występuje jakiś rodzaju podział pracy

      Polubienie

      1. Nie ma cywilizacji, jeśli nie ma miast. Inaczej nawet społeczeństwo kultury przeworskiej trzeba by uznać za bardziej rozwinięte niż społeczeństwo Majów w epoce klasycznej, choć „Przeworczycy” nie stworzyli ani miast, ani pisma, ani państw ani nauki (Majowie zaś byli dość zaawansowani w matematyce i astronomii).

        Tak BTW. to założenia teorii maltuzjańskiej coś słabo zadziałały w Mezoameryce po podboju hiszpańskich. Wielkie pandemie europejskich chorób zabiły w ciągu XVI w. 90% jej populacji. Z ponad 20 milionów mieszkańców do 1610 r. zostały ledwie 2 miliony. Na wzrost poziomu życia się to jednak nijak nie przełożyło.

        Polubienie

        1. „Nie ma cywilizacji, jeśli nie ma miast.”

          Zależy co się rozumie przez „miasto” Jeżeli ośrodek osadniczy w którym nie wszyscy zajmują się uprawą roli, to ta definicja jest tożsama z pilastrową – istnienia społeczeństwa dostatecznie złożonego, aby wystąpił w nim jakiś rodzaj podziału pracy.

          „założenia teorii maltuzjańskiej coś słabo zadziałały w Mezoameryce po podboju hiszpańskich. Wielkie pandemie europejskich chorób zabiły w ciągu XVI w. 90% jej populacji. Z ponad 20 milionów mieszkańców do 1610 r. zostały ledwie 2 miliony. Na wzrost poziomu życia się to jednak nijak nie przełożyło.”

          Jak to się nie przełożyło? Proszę przeczytać Manna (1493 Ameryka po Kolumbie). Inna rzecz, że doszło wtedy tez do błyskawicznego przekształcenia gospodarki z neolitycznej na rozwinięta epokę żelaza.

          Polubienie

          1. „Zależy co się rozumie przez „miasto” Jeżeli ośrodek osadniczy w którym nie wszyscy zajmują się uprawą roli, to ta definicja jest tożsama z pilastrową”

            Przecież nawet w najbardziej zapadłych wsiach nie wszyscy zajmowali dawniej się uprawą roli.

            No najwyraźniej nie przełożyło, skoro Maddison podaje że PKB per capita na obszarze obecnego Meksyku wzrosło pomiędzy 1500 a 1600 r. o zaledwie 29 $:

            „Jak to się nie przełożyło?”

            https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_regions_by_past_GDP_(PPP)_per_capita#1%E2%80%932008_(Maddison)

            To trochę mało, biorąc pod uwagę drastyczną (o 90%) redukcję ludności przez europejskie choroby w ciągu XVI wieku.

            Polubienie

          2. „To trochę mało”

            W kategoriach industrialnych i postindustrialnych to mało. W kategoriach maltuzjańskich, to dużo. Jeszcze wziąwszy pod uwagę dodatkowy efekt – czyli spłaszczenia dochodów. Nowa, kolonialna elita, nie wywyższała się tak ponad pospólstwo, jak władcy Azteków, a zwłaszcza Inków. I różnice społeczne były mniejsze. A w maltuzjanizmie, znów na odwrót niż jesteśmy przyzwyczajeni, im większe nierówności społeczne, tym wyższy PKB per capita. Oczywiście – znów relatywnie. Wszystkie te różnice, kiedy już zajdzie rewolucja przemysłowa, wydają się znikome.

            Polubienie

  7. „Spanish settlers brought to the American continent smallpox, measles, typhoid fever, and other infectious diseases. Most of the Spanish settlers had developed an immunity to these diseases from childhood, but the indigenous peoples lacked the needed antibodies since these diseases were totally alien to the native population at the time. There were at least three separate, major epidemics that decimated the population: smallpox (1520 to 1521), measles (1545 to 1548) and typhus (1576 to 1581). In the course of the 16th century, the native population in Mexico went from an estimated pre-Columbian population of 8 to 20 million to less than two million. Therefore, at the start of the 17th century, continental New Spain was a depopulated country with abandoned cities and maize fields.”

    https://en.wikipedia.org/wiki/New_Spain#The_role_of_epidemics

    Polubienie

  8. „W kategoriach industrialnych i postindustrialnych to mało. W kategoriach maltuzjańskich, to dużo.”

    ROTFL! Gościu, ty jesteś jakimś matematycznym analfabetą. Dane od Maddisona wskazują, że to był żałosny wynik nawet w porównaniu do innych krajów epoki. Jeśli pomimo skurczenia się populacji Meksyku o 90%, wzrost PKB per capita był śladowy nawet na tle krajów europejskich (które żadnej depopulacji w XVI w. nie doświadczyły), to oznacza że pandemie europejskich chorób nie spowodowały rozkwitu, tylko olbrzymią zapaść miejscowej gospodarki. Jeśli teoria maltuzjańska zadziałałaby poprawnie, to wymarcie niemal całej populacji powinno sprawić, że PKB per capita w Meksyku powinno być najwyższe na świecie, bo na każdego ocalałego mieszkańca powinno teraz przypadać 9 razy więcej ziemi uprawnej niż przedtem.

    „Nowa, kolonialna elita, nie wywyższała się tak ponad pospólstwo, jak władcy Azteków”

    Co za bzdury. Przede wszystkim to w znacznej mierze to nie była żadna „nowa” elita. Czy podbój Tenochtitlan zakończył egzystencję miast-państw indiańskich na terenie Meksyku? Oczywiście że nie! Zakończył li tylko supremację Mexików, a raczej ludzi z miasta Tenochtitlan i ich zagorzałych sojuszników. Natomiast w innych miastach Cortez pozostawił nie tylko administrację indiańską, ale i władców. Miast wcale nie zburzono – natomiast rozpoczęło się zjawisko ich przebudowy – to znaczy stopniowego rozbierania świątyń i pałaców i budowania na ich miejscu (z tych samych kamieni) świątyń i pałaców chrześcijańskich – jak to określił Ryszard Tomicki w monografii „Tenochtitlan 1521”: „w stylu europejskim, ale z rozmachem i na miarę meksykańskich władców”.

    Wszystko to odbywało się za aprobatą lojalnych Cortezowi władców indiańskich, których miasta nie rzadko teraz rozkwitały (za wyjątkiem tych w których zaczynały się rozprzestrzeniać pandemie europejskich chorób – choć one dotykały prosty lud, a rzadziej arystokrację, zafascynowaną hiszpańskim sposobem życia i opływającą w dostatki, panującą w swoich miastach pod zwierzchnictwem króla Hiszpanii, ale tysiące kilometrów od jego berła).

    Nawet dostojników, którzy walczyli w czasie wojny po stronie Cuahtemoca, obrońcy Tenochtitlan, Cortez pozostawił przy władzy (tylko kilku zginęło – częściowo z rozkazu Corteza, częściowo jego indiańskich sojuszników) – choć władza ta została ograniczona na rzecz albo indiańskich lenników Hiszpanii, albo hiszpańskich urzędników.

    Ba – sam Cuahtemoc pozostał gubernatorem Tenochtitlan – do czasu gdy uciekł do państwa Majów-Chontal zwanego Acalan, skąd w lutym 1525 przygotowywał spisek przeciwko Hiszpanom i namawiał Majów do współpracy i wojny przeciwko Nowej Hiszpanii.

    Polubienie

    1. „w znacznej mierze to nie była żadna „nowa” elita.”

      Przeciwnie, była to nowa elita, nawet jeżeli w znacznej mierze składała się z tych samych osób i rodzin co przedtem. Dystans pomiędzy elitami a pospólstwem w czasach kolonialnych był znacznie mniejszy niż w prekolumbijskich.

      A Meksyk w XVII i XVIII wieku rozwijał się bardzo szybko, proszę przeczytac Manna

      Polubienie

  9. Ryszard Tomicki wspomina też w epilogu swojej książki uważanego dziś za jednego z najważniejszych, XVII-wiecznego kronikarza, historyka i pisarza Nowej Hiszpanii, który pisał wiele o sprawach zarówno historii Indian oraz ich sytuacji w XVII-wiecznej Nowej Hiszpanii, don Domingo Francisco de San Anton Junon – czyli faktycznie – Chimalpahin Cuauhtlehuanitzin.

    Chimalpahin Cuauhtlehuanitzin był potomkiem rodu panującego w Amaquemecan – jednym z miast-państw Konfederacji Chalco, która po 13 sierpnia 1521 roku odzyskała zagarnięte przez Mexików ziemie i zaliczała się do państw zwycięskich. Zarazem był też bardzo dobrze wykształconym katolikiem i lojalnym poddanym króla Hiszpanii. Mimo to dostrzegał stopniowo pogarszającą się sytuację w XVII-wiecznej Nowej Hiszpanii. Jak pisze Tomicki:

    „Potrafił dostrzec fatalne i stale pogłębiające się skutki stopniowej likwidacji dawnych indiańskich porządków we wszystkich dziedzinach życia. I nawet jeżeli tkwiły w nim jeszcze ślady odległych politycznych animozji lub – co pewniejsze – nie mógłby zaakceptować wielu elementów dawnej rzeczywistości, to jednak potrafił przyznać, że symbolem minionej indiańskiej świetności pozostał Tenochtitlan”.

    Chimalpahin Cuauhtlehuanitzin, mimo że był potomkiem zdobywców Tenochtitlan i z pewnością z opowiadań ojca i dziadków znał rządy twardej ręki sprawowane w dawnych czasach przez Tenochtitlan, jak i wszelkie niedogodności poddaństwa wobec Mexików, jakie w czasach rządów Motecuhzomy musiały ciążyć nad ludnością lennego wobec stolicy Imperium, miasta Amaquemecan; to jednak sam, całkiem szczerze, napisał:

    „In quexquichcauh maniz cemanahuatl ayc pollihuiz yn itenyo yn itauhca in Mexico Tenochtitlan”

    A znaczy to:

    „Jak długo trwać będzie świat, nie zaniknie sława i chwała Meksyku-Tenochtitlan”.

    Znamienne, że napisał to potomek zażartych wrogów dawnego Tenochtitlan, członek jednego z narodów, który pokonał i zmiażdżył „Imperium Azteków”.

    Polubienie

  10. Okej, czyli jest maltuzjanizm, a ludzie mnożą się jak bakterie na płytce petriego i przyrost pkb (+-)liniowo koreluje z przyrostem ludności. Potem jest rewolucja przemysłowa. PKB rośnie szybciej niż populacja. Mamy ucieczkę z pułapki maltuzjańskiej bo PKB nie zależy już tak od liczby rąk do pracy potrafiących jakieś podstawowe rzeczy a coraz bardziej od unikalnych umiejętności tychże rąk i następuje zmiana strategii życiowej r na K bo większy dochód jest z wiedzy i umiejętności, którą pojedyncza doinwestowana jednostka jest w stanie zgromadzić, to…po co nam imigranci skoro nie potrzebujemy już chmary ludzi wykonujących podstawowe czynności bo rzekomo nie mają już znaczenia dla PKBpc? Jak oni się wpisują w ten model? A jeśli są potrzebni, czemu populacja sama nie wytwarza brakującej siły roboczej skoro z tej extra siły roboczej dochód (w tym scenariuszu) widocznie jest tylko musi sprowadzać ją z zewnątrz? Chodzi o to, że tak jest taniej dla jednostek żyjących w post-maltuzjaniźmie bo nie trzeba rodzić i wychowywać? Czy raczej jest to po prostu efekt uboczny niezwiązany z konkretną potrzebą (w co nie chce mi się wierzyć bo istnieją po prostu przepisy migracyjne).

    Polubienie

    1. „to…po co nam imigranci skoro nie potrzebujemy już chmary ludzi wykonujących podstawowe czynności bo rzekomo nie mają już znaczenia dla PKBpc?”

      Odwrotnie. To nie ludzie są dla gospodarki, tylko gospodarka dla ludzi. W czasie rewolucji przemysłowej przyrost naturalny jest niższy niż wzrost gospodarczy, ponieważ pojawiają się alternatywne sposoby alokacji zasobów (poza urodzeniem i wychowaniem potomstwa). Ale kiedy rewolucja przemysłowa się kończy, wzrost demograficzny hamuje do zera, podczas gdy wzrost gospodarczy nadal trwa. Produkt na pracownika rośnie bardzo szybko, każdy pracownik musi obsługiwać coraz więcej procesów i pojawia się potężne „ssanie” na siłę roboczą, oraz presja na automatyzację Kraj które już osiągnęły ten etap importują, w ten czy inny sposób, pracowników z krajów, które ciągle jeszcze są w fazie industrialnej, a nawet maltuzjańskiej (jak kraje afrykańskie).

      Jednak wcześniej czy później, przez tą fazę przejdą wszystkie kraje i brak siły roboczej stanie się problemem globalnym.

      Szerzej o tym:

      https://blogpilastra.wordpress.com/2016/10/08/919/

      https://blogpilastra.wordpress.com/2016/10/11/tylko-o-psychohistorii-7-ksztalt-rzeczy-przyszlych/

      „A jeśli są potrzebni, czemu populacja sama nie wytwarza brakującej siły roboczej ”

      W największym skrócie – bo jest za bogata. I w dzieci inwestuje dużo więcej niż w krajach skąd przyjeżdżąją imigranci.

      Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s